Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Katastrofa. Jakbym latał po górach

Roman Laudański
7 stycznia 1963 roku Ryszard Kowalewski jechał z bratem autobusem PKS-u ze Żnina do Bydgoszczy. W autobus uderzyły dwa parowozy. Wtedy nie było jeszcze widocznego w tle wiaduktu.
7 stycznia 1963 roku Ryszard Kowalewski jechał z bratem autobusem PKS-u ze Żnina do Bydgoszczy. W autobus uderzyły dwa parowozy. Wtedy nie było jeszcze widocznego w tle wiaduktu. Fot. autor
Katastrofą autobusu żyli na początku 1963 roku mieszkańcy całego regionu. Dwanaście ofiar, kilkudziesięciu rannych. Zginęli, bo dróżników tak pochłonęła rozmowa o grze w karty, że zapomnieli o zamknięciu szlabanów na przejeździe.

Nad Wawrzynkami, wsią pod Żninem, była jeszcze głucha noc. W gospodarstwie Kowalewskich dwaj bracia Ryszard i Janisław - zwany w rodzinie Januszem - szykowali się do wyjścia z domu. O godzinie 5.30 ze Żnina przez Szubin do Bydgoszczy odjeżdżał autobus PKS-u.

Kierowca, jak było w zwyczaju, nocował w żnińskim hotelu "Basztowy", by rano ruszyć w trasę.
Konduktor autobusu, Bernard Smarul, był miejscowym. Mieszkał w Jabłowie Pałuckim pod Żninem.

Nie wiadomo, czy Józef Reszka, dojeżdżający ze Żnina do Bydgoszczy - pracował w Przedsiębiorstwie Obrotu Surowcami Włókiennicznymi i Skórzanymi - zdążył przed wyjściem pocałować śpiącą kilkuletnią córkę Elizę.

W Wawrzynkach bracia Kowalewscy wsiedli na wueskę i ruszyli na przystanek do Żnina. Ryszard pracował w bydgoskiej Spółdzielni Pracy Tryb, Janusz dojeżdżał do szkoły w Bydgoszczy. Umówili się z młodszym bratem, który uczył się w żnińskiej szkole rolniczej, że zostawią motor na przystanku, a on wróci nim do domu. Ale mieli pecha. Złapali gumę tuż przed Żninem. Oparli motor o przydrożne drzewo z nadzieją, że młodszy brat idący do szkoły w Żninie zauważy go.

- I wiem pan - wtrąca Ryszard Kowalewski - że wtedy motor mógł spokojnie stać i nikt go nie ukradł? A dziś? Co stałoby się z nim dziś? Co stało się - nie tylko z naszą uczciwością?

Biegiem na przystanek

Sytuacja zmusiła braci do szybkiego biegu. Ryszard miał na nogach nowe buty. Kupił je przed świętami w domu handlowym "Jedynak" w Bydgoszczy. Do przystanku mieli jeszcze dwa kilometry. I choć byli grubo ubrani, bo mrozy zimą 1963 roku były wielkie, jednak zdążyli.
- Z Janisławem, imieniem dla mojego brata było tak - Ryszard na chwilę przerywa opowieść o tamtym, strasznym dniu. - W czasie wojny byliśmy wysiedleni, na naszą gospodarkę przyszli Niemcy. Wtedy urodził się brat i ojciec powiedział mamie, że pójdzie do urzędu i nada bratu pierwsze imię na liście przeznaczonej dla Polaków. Pierwszy był - jakże rzadko spotykany - Janisław.

Na przystanku czekał już autobus - czeska "karosa". Model o tyle odmienny, że jedyne drzwi miał pośrodku pojazdu. Bracia kupili bilety u Bernarda Smarula, konduktora. Usiedli po prawej stronie w środkowej części autobusu.

Zmiennik na przejeździe

O godzinie 6.00 powinni zmienić się dróżnicy na przejeździe kolejowym przy ul. Szubińskiej w Bydgoszczy. 45-letni Czesław Białkowski, zatrudniony w PKP od 1946, na etacie dróżnika od pięciu lat, schodził z nocki. Zmieniał go 40-letni Stanisław Ślesiński, także zatrudniony w PKP od 1946 roku, ale z krótszym, bo dwuletnim stażem pracy na stanowisku dróżnika. Przez tę mroźna zimę i wielkie śniegi zmiennik dotarł na przejazd 10 minut po godz. 6. Przekazywanie obowiązków trwało - według procedur - dziesięć minut.

O godzinie 6.24 przez przejazd przejechał opóźniony pośpieszny do Gdyni. Telefoniczne zgłoszenie przyjął Ślesiński, szlabany otwierał i zamykał Białkowski.
W tym czasie autobus PKS-u dojeżdżał już do Bydgoszczy.

- Spaliśmy, zresztą większość drzemała po drodze, a nawet gdyby ktoś nie spał, to i tak przez zamarznięte okna niczego nie było widać - wspomina Ryszard. - Obudziłem się pierwszy. Może trzysta metrów przed przejazdem obudziłem brata. Powiedziałem, że za chwilę wjeżdżamy do Bydgoszczy. Po chwili rozległ się straszny huk. Nie wiedziałem: jadę czy latam, bo koziołkowałem w różne strony. Czułem się, jakbym skakał po górach. Film mi się skończył. Straciłem świadomość.

Na nic przytomność maszynisty

Kilka minut po opóźnionym pociągu pośpiesznym do Gdyni na przejazd od strony Inowrocławia wjechały dwie, spięte ze sobą, lokomotywy. Łącznie 240 ton rozpędzonego żelastwa, które wbiło się w autobus i nadziało go na zderzaki. Lokomotywy wlokły go może jeszcze dwieście metrów. Autobus najpierw uderzył w betonowy słup, oderwał się od lokomotywy, a po chwili wpadł do rowu.

Dziennikarze, opisujący ten wypadek, chwalili przytomność umysłu Mariana Kozery, maszynisty, który gwałtownie zahamował. Co z tego? Zerwane przewody hamulcowe nie zareagowały! Lokomotywy spowolniły przednie koła pierwszego parowozu. Wypadły z torów.
- Ocknąłem się w rowie, tak gdzieś sto metrów od szosy głównej - opowiada Ryszard Kowalewski. - W rowie. Obok leżały pogięte blachy i wyrwane siedzenia. Kompletnie nie wiedziałem, co się stało? Strasznie bolała mnie noga i nie mogłem wstać, ale pomyślałem o bracie. Za wszelka cenę chciałem go odnaleźć. Na czworaka wdrapałem się na tory. Zauważyłem leżącą postać. Janusz nosił podobny płaszcz.
Dopiero kiedy był bliżej, zobaczył, że mężczyzna leżący w poprzek torów nie ma nóg.
Obu.
Po chwili doczołgał się do leżącej kobiety.
Nie miała głowy.

- Zrozumiałem, że wydarzyło się coś okropnego - mówi Ryszard. - Nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny, ale kiedy minąłem drugie zwłoki, słyszałem już sygnał nadjeżdżających karetek. Zabrali mnie do szpitala wojewódzkiego.

Brat szukał brata

Po zderzeniu Janisław-Janusz nie stracił przytomności. Był bardzo poraniony, ale szukał Ryszarda. Nie znalazł go, ale natrafił na nowe buty, co to je razem kupili na święta w "Jedynaku".

- Pomyślał, że już po mnie - Ryszard zawiesza głos. - Pogotowie zabrało go do szpitala na Kapuściskach. Bez przerwy rozpytywał się tam o mnie, ale nikt nie potrafił mu nic powiedzieć. A ja wypytywałem o niego w szpitalu wojewódzkim (dzisiejszy "Jurasz"). On był pewien, że ja nie żyję, a ja - że to on zginął.

Wypadek przeżył konduktor Bernard Smarul. Opowiadał, że na przejeździe nic nie widział
- Miał skomplikowane złamanie nogi. Bardzo długo chorował. Później przeszedł na rentę. Nie mógł już pracować. Od wypadku nie był już sobą.
Sąsiadem Smarula w Jabłowie Pałuckim był Edmund Słomowicz, obecny sołtys. Wspomina, że problemy z nogą były bardzo duże. Nawet lekarze chcieli ją odjąć Bernardowi, ale się nie zgodził. Nigdy się nie ożenił. Mieszkał z matką.
Po jej śmierci popełnił samobójstwo.

Ryszard Kowalewski miał złamaną nogę i połamane żebra. Długo po wypadku pluł krwią. - Byłem pognieciony - wspomina. - Zauważyłem, że na jednej ręce miałem czarny smar, którego nie mogłem się pozbyć. Pochodził chyba z parowozu. Musiałem się gdzieś o niego otrzeć.

Przed przejazdem kolejowym nikt nie ustawił znaku "stop". Na dodatek budka dróżników, rosnące drzewa i nasyp zasłaniały widok. Najpewniej drzewa nie zostały wycięte ze względów strategicznych. Tuż obok było wojskowe lotnisko z pułkiem szturmowym. Samoloty były przystosowane do przenoszenia głowic jądrowych.

Trzy sekundy do śmierci

Kiedy autobus wjechał na przejazd, dróżnicy akurat rozmawiali w najlepsze o grze w karty i procesie jednego z kolegów. Rozmowę przerwał im widok nadjeżdżających parowozów. Ślesiński wyskoczył z budki i wtedy zobaczył, że na przejazd wjechał autobus PKS-u. Już nic dobrego nie mogło się zdarzyć. Nawet gdyby opuścił szlabany, to i tak autobus pozostałby na torach.

Opuszczanie szlabanów zajmowało dróżnikowi około osiem-dziewięć sekund. Jak ustalili biegli, od momentu zobaczenia parowozów do zderzenia minęły trzy sekundy.
Prokuratorzy ustalili, że o nadjeżdżających lokomotywach dróżnicy zostali uprzedzeni telefonicznie przez dyżurnego ruchu w odległym o trzy kilometry Trzcińcu. - Ślesiński miał odpowiedzieć "dobra". Barier przejazdu jednak nie zamknął - relacjonowali dziennikarze.
- Brat długo chorował, miał potłuczoną głowę, w którą nawbijało się mnóstwo rozbitych szkieł. W szpitalu nie mogli tego wykryć rentgenem, to sam pokazywał lekarzom, gdzie czuje jeszcze drobinki szkła. W domu stał kieliszek, taka "pięćdziesiątka", do której wsypywał drobinki wyjęte przez chirurgów. Był prawie pełen. A jeden z okruchów wbił się tak blisko oka, że lekarze nie mogli go wydobyć.
Chodził z nim do śmierci.

Ryszard przytacza jedną z zasłyszanych od kolegi historii. Pasażerowie wypadali z autobusu pchanego przez parowozy wprost pod koła. Dlatego ciała były rozczłonkowane wzdłuż torów.
Szczątki zbierane były do ocynkowanej wanny.

Dziewięcioro zginęło na miejscu, a troje zmarło w szpitalach, a ilu było rannych? - pyta Kowalewski. - Ludzki błąd - zawiesza głos - ale od tego zaczynają się wszystkie katastrofy.

Została garść wspomnień

Eliza Reszka, której tata Józef zginął w katastrofie, zapamiętała, że około godziny dziesiątej do domu przyszedł milicjant i powiedział, że ojciec nie żyje. I to, że pochowali go w stalowej trumnie, bo siedział w miejscu, w które uderzyła lokomotywa. Na pogrzebie zemdlała. Może z tego przenikliwego mrozu?

Z pamiątek został jej tylko zwykły zegarek, który tata miał na ręce. I ktoś później oddał mamie skórzaną teczkę, którą miał wtedy ze sobą. Była jedynaczką. Mama utrzymywała się z renty. Po katastrofie ona też dostała rentę. Tylko z tą kolejarską rentą były jakieś nieprzyjemności. Mama musiała skarżyć kolej. Duże wsparcie otrzymały z zakładu pracy ojca. Pomagali mieszkańcy Żnina.

- Byłam małym dzieckiem, ale zapamiętałam spacery z ojcem - wspomina dziś pani Eliza. - Pod choinkę dostałam drewnianą kolejkę, którą bardzo lubił bawić się... mój tata. Mam wrażenie, że to była najlepsza zabawa ojca, a ja mogłam tylko nakładać coś do wagoników. Po katastrofie wszystkie plany rodzinne wzięły w łeb. Mama dość długo wszystko przeżywała. Później wyszła drugi raz za mąż. Ja, po wypadku na niemieckiej autostradzie, nie prowadzę już samochodu. To nie było z mojej winy, ale pomyślałam wtedy: oj, chyba coś jest w rodzinie.
Ryszard rok po wypadku poślubił Marię. Mieszkają na bydgoskim Błoniu, na którym w końcu zbudowano wiadukt nad torami. Nie chodzi w to miejsce. Robi wyjątek dla zdjęcia.
- To byłaby najlżejsza śmierć - uśmiecha się smutno. - Ani strachu, ani bólu. Tak by się stało i skończyło.

Czasami śni mu się katastrofa. Znowu jakby leciał po górach i koziołkował. Od kolei dostał odszkodowanie za zniszczoną odzież.

Dróżnik Stanisław Ślesiński, za zlekceważenie wcześniejszych sygnałów o nadjeżdżających parowozach i doprowadzenie do katastrofy został skazany na dwanaście lat więzienia. Jego kolega Czesław Białkowski na dwa lata więzienia. Kierowca autobusu został uniewinniony.
roman.laudań[email protected]

Pisząc materiał korzystałem z "Gazety Pomorskiej", "Dziennika Wieczornego" i "Ilustrowanego Kuriera Polskiego" z 1963 roku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska