MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Kiedyś niebo, teraz piekło

Małgorzata Święchowicz
Tamtego dnia kościelny nie poszedł sprzątać kaplicy, został w domu: - Pan Bóg mnie ręką odgarnął: Nie chodź tam.

     Ludzie w strachu, nikt do domu nie chce wpuścić, najwyżej drzwi uchylą, okno uchylą. - Człowiek tyle ma okropnych myśli, że lepiej nie wypowiadać.
     Dotąd okropne rzeczy widzieli tylko w telewizji, a teraz w telewizji zobaczyli swój Taczanów. Przeraża ich ta sława, nie marzyła im się, więc nawet, jeśli mieliby coś do powiedzenia, obcym nie powiedzą. Przed geesowskim sklepem chłopy piją piwo w milczeniu, i przed sklepem na rozdrożu, jak się wyjeżdża z Taczanowa na Lubomierz też nic nie mówią, stoją, popijają, sami młodzi. Musieli znać tamtych, ona 22 lata z Taczanowa, on 24 z Lubomierza Drugiego. Może nawet ich widzieli w tamtą środę. Przynajmniej jego mogli widzieć, bo przecież musiał przejeżdżać tędy, z dzieckiem w worku.
     Dla zatarcia śladów?
     Tylko jeden kościelny, pan Stanisław, drzwi otworzy, zaprosi do stołu, choć przecież też jest w strachu po tym, co się stało. Ma 83 lata, można chyba powiedzieć, że jest najstarszym kościelnym w kraju. Sprząta taczanowską kaplicę, bo tak mu poleciła hrabina, jeszcze w 1940 roku. Wyjeżdżała z majątku, dała klucze mówiąc: - Stasiu, pilnuj. Więc pilnuje już 64 rok. Kaplica jest piękna, ufundowana w 1861 przez Alfonsa Taczanowskiego, właściciela Taczanowa. W grobowcu ponad dwadzieścia trumien: Mikołaj Taczanowski, Maksymilian, Feliks, Alfons, Franciszka z Drwęskich Taczanowska, Helena z Nieżychowskich, Teofila ze Zbijewskich....
     - Nigdy mnie nie przerażało, że sobie leżą - mówi pan Stanisław. Chodził do kaplicy sam, przez park, nawet wieczorami, żeby pozamiatać, poczyścić. Teraz rodzina nie chce go wieczorami puszczać, boi się. I on, przyznać musi, od tamtego dnia jakoś nieswojo się czuje. Myśli: odwrócę się, to ktoś mnie puknie. Więc patrzy na boki, za siebie. Proboszcz ostatnio zapowiedział, że będzie go odwoził do domu. I wspomniał o przesunięciu mszy, żeby nie kończyła się o osiemnastej. Niech się kończy wcześniej, dla bezpieczeństwa.
     - Proszę zobaczyć, jaki to przypadek - mówi kościelny. W tamtą środę, 28 stycznia, miał iść do kaplicy, jak zwykle. Ale miał akurat strzyżenie włosów, a później zięć go zatrzymał: niech dziadek dziś już nie wychodzi z domu, niech dziadek lepiej sobie poleży, w telewizor popatrzy. Usłuchał. - Tak, jakby Pan Bóg mnie ręką odgarnął: nie chodź tam. Gdybym poszedł, to raczej bym już nie żył. Raczej musiałbym zginąć dla zatarcia śladów.
     Jest wózek!
     Tamtego dnia Iwona wyszła z córeczką na spacer. Ubrała czteromiesięczną Weronikę, włożyła do wózka. Dochodziła czternasta. Spadł śnieg, miała być na spacerze z godzinę, nie dłużej. Nawet nie wzięła butelki do karmienia. Przeszła pewnie koło geesowskiego sklepu, tuż przy blokach i dalej do parku przy pałacu Taczanowskich. To piękne miejsce: staw, alejki wśród drzew. Tymi alejkami można dojść do kaplicy. A przy kaplicy zwykle jest kościelny, wtedy nie było. Przyszedł dzień później. Zaczął odgarniać śnieg ze schodów, kiedy usłyszał, że szukają dziewczyny, głowy tracą, bo wyszła z dzieckiem, nie wróciła. Zaraz zgłosili policji, przepytali sąsiadów, ale nikt nic nie wie. Może kościelny coś widział? No ale co on mógł widzieć, kiedy akurat w środę miał strzyżenie? Dopiero w czwartek zauważył ślady wózka do przykaplicznej dzwonnicy. I zdziwiło go, że wjazd jest, a wyjazdu nie ma. I wszedł tam, odstawił koziołek, który zastawiał drzwi, krzyknął: - Jest wózek!
     I wtedy przybiegła siostra Iwony i zaczęła wywracać wszystko w wózku: Gdzie dziecko?! Gdzie jest dziecko?!
     - A ja pod wózkiem zobaczyłem nogi tej niewiasty.
     Odepchnęli wózek, i on szukał głowy, żeby ją unieść, ale głowy jakby nie było, twarzy nie było.
     - Jedna miazga - mówi.
     Wydaje się, że trzeba wielokrotnie uderzać cegłą, żeby taką miazgę zrobić. A po cegłę można sięgnąć raz, dwa. Same spadają z dzwonnicy. - Bo dzwonnica stara, powinna być wyremontowana.
     A dziecka nie ma
     Siostra Iwony, Małgorzata, od razu pomyślała o nim. Nie wie, dlaczego, nie chciałaby go oskarżać, ale tak było: zobaczyła to wszystko w dzwonnicy i zaraz na myśl przyszedł jej Marcin z Lubomierza. Znał się z Iwoną od podstawówki, a chodzili ze sobą od pięciu lat. To był raczej nierówny związek, bo i Marcin taki jakiś nierówny. Niby na wsi urodzony, a grabie go kłuły w ręce. - Wolał się narobić długopisem, niż czym innym - mówi Małgorzata. - Na książkach, trzeba przyznać, dobrze się znał. I na filmach.
     Niby bezrobotny, a jednak jeździł to tu, to tam, ostatnio u kotlarza się zaczepił. I studiował zaocznie. Najpierw prawo, później administrację. W tym roku miał robić licencjat.
     Czasami romantyk, a czasami taki, że Małgorzacie słów brak. Nie może powiedzieć, żeby jej się podobał. Ale kiedyś siostra była zakochana, wszystko by dla niego zrobiła.
     A on dla niej? Nie wie, w każdym bądź razie, jak Iwona zaszła w ciążę, nie jeździł z nią do lekarza.
     - Jakby go dziecko nie obchodziło. Choć ostatnio zaczął odwiedzać.
     Nawet we wtorek przyszedł, zamknęli się z Iwoną w pokoju, ale kto wie, o czym rozmawiali?
     Nigdy nie powiedział, że to nie jego dziecko, nie wyparł się. Także jeśli to on zabił czteromiesięczną Weronikę, musiał wiedzieć, że krew z krwi zabija - Małgorzata, siostra Iwony, blada, w żałobie, trzęsie się ze wzburzenia, z zimna, płacze. Żeby już było wiadomo, co z dzieckiem. Bo dziecka wciąż nie ma.
     Co zrobić? Wozić w worku?
     Policja zatrzymała Marcina w kilka godzin po tym, jak kościelny znalazł wózek. Marcin się nie przyznał, milczał.
     - A rodzina budowała mu alibi - mówi Roman Pisarski, rzecznik policji w Pleszewie. - Tylko to alibi zaczęło się chwiać, były niezgodności.
     A przy dzwonnicy został odcisk opon samochodu, którym jeździł Marcin. A na jego ubraniu i butach - krew. Mieli więc trochę śladów, ale nie mieli przyznania się do winy. Dopiero po tygodniu, jak już Iwona została pochowana, jak przeczesany został park i staw w poszukiwaniu dziecka, i jak policjant wszedł do celi, żeby wziąć włos Marcina do badania genetycznego, ten zdecydował się przyznać, że zabił. Że spotkali się z Iwoną przypadkiem. Że się zdenerwował, pchnął, zaciągnął do dzwonnicy, uderzył kilka razy. Dziecko wyjął z wózka, schował pod kurtkę, zaniósł do samochodu. W samochodzie włożył do foliowego worka na śmieci, przez kilka godzin krążył samochodem po okolicy, spotykał znajomych i zastanawiał się, co zrobić z dzieckiem.
     - Myślał, żeby je gdzieś podrzucić żywe - mówi prokurator Janusz Walczak, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Kaliszu. - Ale nie podrzucił, bał się, że zostanie rozpoznany.
     Nie płakało, worek obciążył kamieniami
     Kiedy zatrzymał się we wsi Bogusław, nie wiedział, czy dziecko jeszcze żyje, czy nie. W każdym bądź razie nie płakało. Rozebrał je, znów włożył do worka, worek obciążył kamieniami, zrzucił z mostu do Prosny. Wracając do domu, wyrzucił dziecięce rzeczy do przydrożnego rowu.
     - Odnaleźliśmy je. Rzeczywiście, leżały we wskazanym miejscu - mówi komisarz Pisarski.
     Ale dziecka, niestety, znaleźć nie mogą. Ściągnęli nurków i śmigłowiec z kamerą termowizyjną, narobili się, na nic.
     - Trzeba było przerwać poszukiwania. Warunki są za trudne, szybki nurt, roztopy. Z pól spływa wszelkie świństwo, woda zamulona. Jak tylko woda się uspokoi, zaczniemy od początku.
     Ani zejść, ani rozejść
     - Kiedyś, jak chłopak znalazł sobie dziewczynę, to był w siódmym niebie - wspomina pan Stanisław, kościelny.
     A teraz zamiast nieba, piekło się z tego robi. Ludzie ani zejść się nie potrafią, ani rozejść. Choć, jak twierdzi wnuczka pana Stanisława, jak ktoś tu wpadkę zaliczy, to raczej się żeni. Tylko ci jakoś żenić się nie chcieli.
     - A zaś z tego co przyszło? Morderstwo - mówi kościelny.
     Morderstwa tu we wsi od wojny żadnego nie było. A przed wojną, za hrabiego też nie do pomyślenia.
     - Za takie coś, to się powinno do konia przytroczyć i puścić w gęstwinę, niechby się zabójca obijał od drzewa do drzewa. Bo głowę uciąć to za szybka śmierć, za gładka.
     - A i po śmierci powinna być kara - mówią ludzie. I wspominają, jak to w połowie tamtego wieku kawał stąd, w Pieroszycach, syn wybił swoich najbliższych: matkę, braci, siostry. Siedem osób. - Stracili go i pochowali na ganku w Czarlinie, przy wejściu na cmentarz, żeby wszyscy po nim deptali.
     Może kołuje?
     Matka Marcina staje w progu domu, w fartuchu, płacze. - Mnie się tam Iwona podobała, mogłabym mieć taką synową - mówi. Ale już mieć nie będzie.
     Wczoraj było przeszukanie w obejściu. Nie wie, czego szukali: dziecka czy nie dziecka.
     - Modlę się, żeby żyło. Może gdzieś jest - mówi - moja wnuczka.
     I rodzina Iwony modli się, czeka. - Może on tylko tak mówi, że utopił. Może kołuje policję, wszystkich. Chce nas wykończyć psychicznie.
     Po wsi poszła plotka, że Marcin sprzedał córkę do Holandii.
     - A jak to dziecko leży w wodzie i ryby mają używanie? - martwi się sołtysowa z Lubomierza. Akurat dokłada do pieca, bo sołtysa nie ma. Jej się wydaje, że ryby mogą zjeść takie maleństwo, a wtedy śladu nie będzie. I jeszcze sołtysowa wątpi, żeby to wszystko było niechcący, przypadkiem: spotkanie pod dzwonnicą w Taczanowie, kłótnia, śmierć. - Z przypadku się nie zabija. Diabeł musiał mu podszepnąć taką myśl, bo przecież kto inny?
     - Marcin pracy aktualnie nie miał - _mówi matka. - Tylko wcześniej, przy kotłach robił, to miał miesięcznie 500 z czymś złotych. Niedużo, ale zawsze coś.
     Najstarszy z szóstki dzieci, skryty, nigdy się matce nie zwierzał: - _Także ja nawet nie wiedziałam, że akurat z sądu coś przyszło o alimenty. Że ponoć miał płacić 360.

     [email protected]
     Fot. autorka
     

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska