Gdy rok blisko rok temu bydgoski klub zaczął kontraktować jednego po drugim najlepszych graczy I ligi wydawało się, że marsz po awans będzie formalnością. Przed sezonem Enea Abramczyk Astoria została okrzyknięta murowanym faworytem do awansu i jak najbardziej słusznie. Dlaczego zatem w Bydgoszczy się nie udało?
Niestety, przez dziesięć miesięcy nie udało się z zestawu mocnych graczy stworzyć zespołu. Co gorsza, każdy z potencjalnych liderów zaliczył w Bydgoszczy znacznie gorszy sezon od poprzedniego, Może właśnie dlatego, że tych potencjalnych liderów było w Astorii za dużo?
W zarządzaniu zespołem popełniano błąd za błędem. Latem zatrudniono kilku świetnych strzelców, a w zasadzie żadnego rasowego rozgrywającego, świetny Szymon Kiwilsza - bez wątpienia najlepszy transfer Asty - nie miał partnera pod koszem. W trakcie sezonu Enea Abramczyk Astoria zatrudniła dwóch Amerykanów (sic!), z których żaden nie wpłynął znacząco na jakość gry zespołu. Konia z rzędem temu, kto logicznie wyjaśni, po co zatrudniano w tym roku Michała Plutę, który play off przesiedział na ławce, gdy na minuty czekał bardziej obiecujący Jakub Stupnicki?
To zresztą nie nowy problem w Bydgoszczy, żeby przypomnieć sobie dwa ostatnie sezony w Orlen Basket Lidze. Może więc przydałby się w klubie ktoś w rodzaju generalnego menadżera lub dyrektora sportowego, który wniósłby nieco wiedzy i doświadczenia sportowego.
Do tak trudnej konstrukcji klub zatrudnił Krzysztofa Szubargę, praktycznie debiutanta w tej roli. To tak, jakby Empire State Building miał budować inżynier tuż po dyplomie. A potem miesiącami zwlekano ze zmianami w sztabie, choć gra się nie kleiła od pierwszego meczu i postępów w zasadzie nie było. Ratowanie się w tej sytuacji Aleksandrem Krutikowem tuż przed play off było ruchem rozpaczliwym i liczeniem na cud. Jednemu i drugiemu trenerowi nie udało się zbudować hierarchii w zespole i skutecznej rotacji.
Astoria w pojedynczych meczach zdradzała objawy wielkości, ale tych rozczarowań było znacznie więcej. Zespół był o krok od katastrofy w ćwierćfinale i półfinale play off, te serie wygrywał po prostu siłą ławki i szerokością składu. W finałowym starciu z Górnikiem nawet tego atutu nie był w stanie wykorzystać. W bydgoskiej ekipie zniknęli liderzy (Filip Małgorzaciak 13/42 z gry w czterech meczach!), a Andrzej Adamek z każdego ze swoich graczy potrafił wykrzesać najmocniejsze atuty.
Rywal był po prostu dużo lepiej przygotowany, a jedyne zwycięstwo w tej serii w pierwszym meczu to też trochę zasługa zaskakujących kłopotów Górnika na linii rzutów wolnych.
Co teraz? Przed klubem strategiczna decyzja, czy starać się o dziką kartę. Wiemy, że Enea Abramczyk Astoria stoi wysoko w kolejce w Polskim Związku Koszykówki, w pierwszej kolejności oferta trafi właśnie do Bydgoszczy i Sosnowca. Problem w tym, że to nie jest tani interes, za dziką kartę trzeba zapłacić pół miliona.
Spora grupa kibiców zresztą nie życzy sobie takiego rozwiązania, w wielu komentarzach w social mediach fani apelują, aby spróbować powalczyć o awans na parkiecie, tak jak to zrobił Górnik Wałbrzych. W ten głos także klub musi się wsłuchać, bo żywa jest przecież w Bydgoszczy piękna historia ekipy Grzegorza Skiby z 2019 roku.
Inna sprawa, że tkwienie w I lidze to z punktu widzenia spółki i biznesu czas zmarnotrawiony. Enea Abramczyk Astoria finansowo i organizacyjne z pewnością przerasta ten poziom rozgrywek. To nie będzie więc łatwa i oczywista decyzja.
W pierwotnej wersji tekstu zamieściliśmy informację, jakoby prezes Bartłomiej Dzedzej nie chciał na razie komentować starań klubu o dziką kartę. W rzeczywistości takie pytanie ze strony obecnego w hali dziennikarza nie padło. Za brak precyzji przepraszamy. W najbliższym czasie postaramy się przedstawić stanowisko klubu w tej kwestii.