Informacje o wynikach badań przeprowadzonych w uniwersyteckim laboratorium po raz pierwszy ujawnił Radiu PiK jego szef prof. Jan Grajewski. Radio wyemitowało je o godz. 7.00, w piątek 26 stycznia.
W sobotę "Express Bydgoski" informował na pierwszej stronie: "Naukowcy z UKW odkryli szokującą prawdę o sprzedawanej w Bydgoszczy mące", "Mąka żytnia i kukurydziana sprzedawana w bydgoskich sklepach zawiera niedopuszczalne ilości rakotwórczych toksyn".
W poniedziałek "Gazeta Wyborcza" w Bydgoszczy postraszyła: "Substancje toksyczne w mące, ziarnach zbóż, orzechach i kawie znaleźli naukowcy z UKW". Także "Fakty" TVN nadały wieczorem materiał o skażonej mące w Bydgoszczy.
Wczoraj lokalne fora internetowe pękały od wpisów zdenerwowanych internautów, którzy często w niewybredny sposób wyrażali swoje zdanie na temat inspekcji państwowych, które pozwalają sprzedawać w sklepach zatrutą mąkę. Bydgoszczanie dzwonili po informacje do redakcji gazet, a do bydgoszczan dzwoniły rodziny z innych części kraju z pytaniem, czy nie dosłać im zdrowej mąki.
W sklepie była w lipcu
- W poniedziałek zatelefonowałem do prof. Grajewskiego, dowiedziałem się, że wykrył mikotoksyny, ale nic poza tym - mówi Marek Szczygielski, kujawsko-pomorski inspektor skupu i przetwórstwa artykułów rolno-spożywczych. Prof. Grajewski nie zawiadomił o wynikach analiz nawet Macieja Borowieckiego, wojewódzkiego inspektora sanitarnego. - Sam skontaktowałem się z profesorem - powiedział nam dr Borowiecki wczoraj rano.
O 13.00 prof. Grajewski nie miał innego wyjścia - musiał się spotkać z szefami inspekcji w Kujawsko-Pomorskim Urzędzie Wojewódzkim, ponieważ wojewoda Zbigniew Hoffmann zwołał Wojewódzki Zespół Reagowania Kryzysowego.
Po godzinnych obradach sztabu kryzysowego wojewoda zaprosił dziennikarzy, którzy dowiedzieli się, że prof. Jan Grajewski od wiosny 2006 r. realizuje w swoim laboratorium trzyletni program badawczy polegający na monitorowaniu żywności znajdującej się w sprzedaży.
- W jednej z badanych partii mąki żytniej, dokładnie w trzech torebkach pochodzących z jednego sklepu i od jednego producenta (jednego z największych w kraju) wykryliśmy przekroczone normy stężenia ochratoksyny A. Była to mąka, której termin przydatności do spożycia upływał w lipcu ubiegłego roku, nie ma więc zagrożenia, że jest jeszcze na półkach w jakimś sklepie - poinformował profesor. Mąka trafiła do laboratorium w lipcu ub.r., ale jak twierdzi prof. Grajewski nie od razu została przebadana, ponieważ... - mamy duże partie żywności czekające na analizy.
Powiedział pół słówka i jest afera
Laboratorium wykonało ostatecznie trzy analizy mąki na zawartość mikotoksyn i dopiero po ostatniej, w pierwszych dniach stycznia tego roku prof. Grajewski był pewien, że zawierała nie 3 mikrogramy (co dopuszcza norma), ale 97 mikrogramów ochratoksyny A - związku, który może uszkodzić wątrobę, nerki, wywołać choroby nowotworowe. - Jednak tylko wtedy, gdy ta toksyna, produkowana przez grzyby pleśniowe, trafia do organizmu stale, codziennie - zastrzega dyr. Szczygielski. - Jeśli tylko od czasu do czasu zjemy coś z pleśnią, mikotoksyny są wydalane z organizmu po 36 godzinach.
Na dodatek mikotoksyny występują ogniskowo, co oznacza, że mogą być w 100 kg lub w jednej tonie jakiejś partii. Albo w jednym kilogramie.
Dlaczego zaraz po zakończeniu analiz podejrzanej mąki prof. Grajewski nie zawiadomił inspekcji państwowych? - Profesor realizuje program badawczy i nie ma obowiązku powiadamiać o swoich wynikach inspekcji państwowych. To one powinny sprawdzać, czy żywność jest zgodna z normami. A te instytucje nie realizują swoich statutowych celów przynajmniej w tym zakresie - mówi Tomasz Zieliński, rzecznik UKW. - Profesor tylko ostrzegł, że mogą być problemy z jakością żywności.
Jeśli profesor nie chciał zawiadamiać inspekcji, dlaczego wszczął alarm w mediach po wykryciu mikotoksyn w trzech torebkach mąki żytniej i to na dodatek sprzed pół roku?
- Dziennikarze radia dzwonili do mnie co dwa tygodnie i pytali o wyniki badań - mówi teraz profesor. - To powiedziałem im pół słówka, a oni z tego zrobili aferę. A "Express" i "Wyborcza" w 70 procentach napisały coś, czego nigdy nie mówiłem. Chciałem tylko uczulić tych, którzy odpowiadają za składowanie i przerób ziarna, żeby robili to w odpowiednich warunkach. Natomiast inspekcje powinny badać żywność na zawartość mikotoksyn i muszą mieć pieniądze na taki monitoring.
Sprawdzą, kto to zjadł
Inspekcje wzięły sobie to serca słowa profesora. - W sklepie, który sprzedawał skażoną mąkę, sprawdzamy właśnie numery partii i po tym dojdziemy, w którym młynie mąka była wyprodukowana, jak duża była ta partia i gdzie została sprzedana - mówił dyr. Marek Szczygielski (WIHARS). - Kontrola dotyczy całego kraju, więc konkretne informacje będziemy mieli dopiero pod koniec tygodnia. Jednak już wczoraj wieczorem insekotorzy podali, że siedziba firmy mieści się w Warszawie, mąka pochodziła z jednego z mazowieckich młynów, a producent chce współpracować z inspekcją.
WIHARS w Bydgoszczy rozpoczął też planową kontrolę mąki. Początkowo miał sprawdzić 10 młynów w woj. kujawsko-pomorskim, teraz kontrola zostanie rozszerzona. - Przeprowadzimy w naszym laboratorium analizy prób pobranych przez WIHARS - obiecuje Krystyna Miłkowska z Sanepidu.
Maciej Borowiecki, szef wojewódzkiego Sanepidu dodaje, że jego inspekcja w ub.r. w całym kraju 800 razy kontrolowała mąkę i inne artykuły zbożowe pod kątem obecności mikotoksyn. - W kilkunastu przypadkach odnotowaliśmy niewielkie przekroczenia norm - informuje. W woj. kujawsko-pomorskim Sanepid przeprowadził kilkadziesiąt badań. W żadnym nie stwierdzono przekroczenia stężenia mikotoksyn w produktach zbożowych.
- Ta sytuacja nauczyła nas czegoś nowego - uznał wczoraj prof. Jan Grajewski. - Może uda się scementować współpracę między inspekcjami i moim laboratorium.