Zezowaty przemyka brodnickim Ustroniem. Obok starej cegielni, w pobliżu glinianki, gołębników, hurtowni stali, sosen samosiejek, wzdłuż ul. Długiej, którą długo musi dojść do centrum miasta, gdzie w charytatywnej stołówce Caritas zje darmowy obiad. Selekcja naturalna - dojdzie, to zje. Przeżyje. Na twarzy ma wypisane pragnienie. Pragnie, by ktoś go wyciągnął z suchego doku. Więc chodzi, tu i tam, puka do drzwi. Do moich też.
Znamy się z bliska
z odległości metra, gdy staje przed drzwiami - u mnie, u sąsiada - i zakłada przygotowaną wcześniej mowę.
- Szanowny panie - tak zaczyna. - Czy mógłby mi pan użyczyć dwa złote?
Mógłbym, ale mam inną propozycję i on ją akceptuje albo odchodzi do sąsiada.
- Mógłby pan użyczyć kartofli i chleba? I trochę soli? I coś do chleba?
Zezowaty jest już szczęśliwy, bo ma to wszystko od ręki. Ale nie do końca. Więc idzie do sąsiada, żeby użyczył mu kawę. I cukru! I coś do kawy! Głodny już nie jest, już kluje mu się w głowie plan życia na najbliższe pół godziny, może godzinę, bo po godzinie już ktoś mu użyczył dwa złote i jeszcze ktoś tyle samo. I już życie wygląda inaczej, jakże radośniej. Już w sklepie kupić może "Dziki Zachód" za trzy czterdzieści.
Dopadam go przed sklepem, ale już jest po wszystkim.
- Wszyscy to piją. Wszędzie! - trzyma zadowolony flaszkę za paskiem do spodni. - Na całym świecie!
Jadę więc w świat
choć wiem, że cały świat zna Dziki Zachód z zupełnie innej strony, niewielu lokalizuje ten termin w napoju tanim, żeby nie powiedzieć najtańszym na rynku. Krótki przystanek w Gorczenicy, kilka kilometrów od Brodnicy. "Dziki Zachód" w sklepie przy parkingu nie jest w ogóle eksponowany. Dominują inne marki. Jeżeli jednak ma się butelkę, można ją wymienić na pełną, za trzy sześćdziesiąt. Tylko w tym trybie. Bez pustej butelki - pełna jest droższa.
Przeskok w drugą stronę
Brzozie, wieś gminna. W sklepie niższym, na skrzyżowaniu, nie ma napoju zalecanego przez Zezowatego. Po drugiej stronie, po schodach odnajduję kultową "Arizonę" z trzy osiemdziesiąt sześć. Jednak w sklepie po schodach koneserzy najczęściej pytają o wisionkę, cytrynówkę, czasami miętówkę, za pięć z czymś. Za to w litrowej flaszce.
W Boleszynie - jak kto woli. "Arizona" jest, ale - zdaniem sklepowej - koneserzy idą na lepsze gatunki. Na przykład "Marconi" jest obiektem pożądania. Za siedem z czymś.
Słup. Wiejski sklep przy przystanku. Można w Słupie napić się z rana. - Owszem, bywają takie przypadki, a zazwyczaj po wino przychodzą popołudniem, po obiedzie. Rzadko z autobusu.
Dojście dogodne
po płytach jumbo. Nawet w słotny dzień, albo i śnieżny, but dobrze trzyma się nawierzchni.
W Słupie znajduję nowość - aperitif "Żołądkowy". Napój porównywalny z "Dzikim Zachodem" i "Arizoną". Koneserzy jednak częściej wchodzą w "Beczkę Wiśniową". Bo jest litrowa i jest mocna. Tak jest napisane na plastikowej butelce i oni głęboko w to wierzą.
- A dajmy na to takie napoje jak "Jack Daniel's" albo "Johnny Walker"... - zagaduję miejscowego znawcę win.
- Nic mi te nazwy nie mówią - odwraca głowę.
W drodze ze Słupa w stronę Leźna, po lewej stronie, figurka Matki Boskiej, niedawno odnowiona. I wezwanie: Matko Boża, nie opuszczaj nas. W Zalesiu sklep ma postać opuszczonego posterunku milicyjnego. Zakratowane okno i duży napis: na sprzedaż. Mocno wypłowiały. Chętnych brak.
W Leźnie, sklepie bardzo dobrze zaopatrzonym, spotykam "Małgoś". Ten rarytas kosztuje trzy pięćdziesiąt. "Małgoś" ma wzięcie. Mało tego, do "Magłoś" wielu jest przywiązanych emocjonalnie.
- Kiedyś będąc w hurtowni, zamówiłam coś podobnego. Nie wiem już, czy "Małgoś" wyszła, czy był inny powód. W każdym razie przywiozłam chyba "Arizonę". Byli niezadowoleni. Do "Małgoś" przyzwyczajeni.
Stawiam "Magłoś" do zdjęcia, żeby uchwycić przede wszystkim kształty, a ma czym Małgoś oddychać.
- Za to w Małym Leźnie mają inne preferencje. Zachęcam do jazdy - sklepowa z Leźna uśmiecha się tajemniczo.
Kawałek drogi
i już wszystko wiem. Wiem, co świat pije. W Małym Leźnie liderem smakoszy jest "Belzebub". Trzy osiemdziesiąt, z flaszką na wymianę.
- Czasami skrzynka schodzi, czasami i cztery dziennie. Zależy jak kiedy, od pory roku, przede wszystkim od kieszeni smakoszy - sklepowa wzbogaca stan mojej wiedzy. - Są dni, że półka nie drgnie. Takie dni bez Belzebuba.
- Mogę zrobić zdjęcie?
- Temu Belzebubowi?
- Jeśli można... - trzaskam "Belzebuba" przed wypiciem.
Drogą krętą do Gutowa. To jedna z granicznych wsi w powiecie brodnickim, w stronę Działdowa. Sklep w starym dworku, po schodach. Po drugiej stronie ludzie mieszkają.
- Tak generalnie, to u nas jest raczej nastawienie na piwo. Win mało piją - sklepowa rozwija temat.
- Ale "Belzebuba" ma pani...
- Mam, bo mam. I tylko tyle. Zdarza się, że gdy zabraknie w Małym Leźnie, przyjeżdżają do Gutowa, wiec muszę mieć. Ale nasi, to raczej piwo.
Na półce jest też
denaturat, w ćwiartce. Mówią na niego Wesoły Rodżer. Pytam sklepową o zasięg zainteresowania tym trunkiem.
- Na chwilę obecną nikt. Ci, co brali, już pomarli... I tu świat się kończy.
Opowiem o tym Zezowatemu, gdy przyjdzie znów z prośbą, żeby coś użyczyć.