W miarę upływu spędzonych "na świeczniku" lat, zaczynamy stawać się WIELKIM PANEM DYREKTOREM (nawet jeśli jesteśmy niewiastą) i coraz bardziej zależy nam na prezentowaniu korzystnego wizerunku WŁASNEJ OSOBY, coraz mniej na twórczym lub choćby "tylko" efektywnym rozwiązywaniu problemów. Coraz więcej mamy do stracenia, toteż stajemy się konserwatywni i bardzo ostrożni, żeby nie powiedzieć: asekuranccy.
Niektórzy mówią o specyficznym, dyrektorskim syndromie wypalenia, chyba jednak nie do końca o to właśnie chodzi. Całe zjawisko należałoby raczej nazwać "Syndromem Dobrze Ustawionego Dyrektora". Najczęściej przydarza się to osobom, które pierwotnie nie były zbyt pewne siebie i nie bardzo wierzyły w swoje umiejętności oraz kompetencje. Z pewnym trudem przychodziło im wejście w rolę zwierzchnika. Na ogół są to ludzie bardziej pracowici niż uzdolnieni. Z czasem udaje im się poukładać wszystkie swoje sprawy, pozyskać zauszników, pomocników i nieformalnych zastępców. Otoczeni taką świtą łatwiej mogą spełniać swoje obowiązki, tym bardziej, że udaje im się opanować wiele różnych strategii zarządzania. Zyskują pewność siebie, zaczynają odkrywać uroki władzy i... tak się zaczyna Syndrom Dobrze Ustawionego Dyrektora. Jednym z jego elementów jest wyraźna skłonność do manipulowania innymi. Podwładni przestają być rozpatrywani w kategoriach ludzi, kolegów, współpracowników. Stają się pionkami na szachownicy, przestawionymi zgodnie z widzimisię szefa. Biada temu, który zorientuje się w tej grze i nie pozwoli sobą manipulować. Powodowany po części żyłką sportową, a po części względami ambicjonalnymi przełożony, zrobi wszystko by takiemu niepokornemu delikwentowi pokazać kto tu rządzi. Skoro rządzi, to wymaga i nie musi troszczyć się o uzasadnianie własnego stanowiska oraz o to, by podwładni akceptowali jego pomysły. Postawa "ty musisz, bo ja każę" jest kolejnym elementem dyrektorskiego syndromu.
Tzw. dobrze ustawiony dyrektor bywa niesłychanie roszczeniowy. Jemu wszystko się należy: dowody wdzięczności, uznania, zaszczyty, a przede wszystkim gotowość pracowników do bycia na każde jego skinienie.
Zaczyna się przesadna dbałość o wizerunek, której towarzyszy niekiedy wręcz paranoiczne przewrażliwienie na punkcie własnej osoby, stwarzanie gry pozorów oraz efekciarstwo; bywa, że dość tanie.
Innym składającym się na ów dyrektorski syndrom czynnikiem jest odczuwanie przymusu bycia (pod każdym względem) lepszym od innych. Łączy się z tym ustawiczne poczucie zagrożenia, obawa że ktoś może okazać się równie dobry. To bardzo groźne zjawisko. Czasem prowadzi do utrącania naprawdę dobrych pracowników i promowania miernoty w najlepszym razie przeciętniactwa. Równie niebezpieczna może okazać się postawa "wszystko już wiem, wszystko już umiem, niczym mnie nie zaskoczycie". Bardzo przykry bywa moment, w którym okazuje się, że było to przekonanie z gruntu fałszywe. Pojawia się wówczas ogromne poczucie krzywdy, które poza tym towarzyszy każdej sytuacji, w której okazuje się, że władza, to nie tylko przywileje.
Dyrektorski syndrom omija zazwyczaj tych przełożonych, od których praca wymaga stale czegoś nowego, nie usypia ich, ani nie uspokaja jednostajny rytm rutyny.
Patrząc z góry
Hanna Branicka
Panuje opinia, że dobrym szefem jest ktoś, kto nie pracuje na stanowisku kierowniczym zbyt długo. Nie zdążył jeszcze "obrosnąć w pióra", nie jest rutyniarzem, nie boi się nietypowych a nawet ryzykownych decyzji. Później bywa różnie.