Klub się już oficjalnie z panem pożegnał, więc możemy zapytać: dlaczego tak to się skończyło?
- Skończył się pewien etap w mojej pracy i w historii toruńskiego klubu. Chcę podziękować prezesowi Maciejowi Wiśniewskiemu, wszystkim swoim współpracownikom w drużynie, ale przede wszystkim kibicom. Bardzo się cieszę, że było ich tak wielu i tak mocno wspierali drużynę. Takie jest jednak życie trenera. Do końca sezonu klub nie prowadził żadnych rozmów ze mną i szanuję decyzję. W tym momencie Polski Cukier i ja musimy pójść własną drogą.
Najlepszą recenzją pana pracy są komentarze kibiców po informacji o odejściu z Torunia. Mówiąc krótko: w zdecydowanej większości nie są z tego powodu szczęśliwi.
- Jeszcze raz chce im podziękować. Ich rola była w mojej pracy i wielkim sukcesie całego klubu nie do przecenienia. Jestem bardzo dumny, że mogłem być częścią tej historii i to dla mnie bardzo ważne, że kibice mnie tak oceniają.
Serca kibiców zdobył pan sobie bardzo żywiołowymi reakcjami po zwycięstwach w play off. Zawsze sprawiał pan wrażenie opanowanego człowieka.
- Na wszystko musi być odpowiedni czas i miejsce. Są momenty, w których trzeba być opanowanym, ale też nie ma powodów, aby nie świętować i nie cieszyć się z kibicami po sukcesach. Tym bardziej, że jeszcze raz podkreślę ich rolę: oni byli z nami zawsze i do końca wierzyli w ten zespół. To nie było wcale takie oczywiste jeszcze dwa lata temu. Wtedy Polski Cukier był poza play off, choć miał określony budżet, cele i ambicje. Na moim ostatnim meczu w Toruniu było 4,5 tysiąca kibiców. To pokazuje drogę, jaką przeszliśmy w tym czasie.
Nie czuł się pan doceniony w Twardych Piernikach?
- Nie patrzę na to w ten sposób, takie są realia mojego zawodu. Klub ma fundamentalne prawo decydować z kim chce pracować.
O odejściu mówiło się jeszcze przed sukcesami w play off. Nie żałuje pan teraz trochę?
- Nie chcę do tego wracać, nigdy nie cofałem się w myślach do swoich wcześniejszych decyzji. Klub wybiera swoją drogę na przyszłość, ale ja także muszę robić wszystko, żeby zagwarantować byt sobie i rodzinie. Klub nie podejmował rozmów i po konsultacjach z agentem uznałem, że trzeba poszukać nowych możliwości.
Sytuacja po poprzednim sezonie miała wpływ na pana decyzję? Wtedy Polski Cukier najpierw pana skreślił i dopiero po kilku tygodniach złożył nową ofertę.
- To nie miało nic do rzeczy. Miałem wolną rękę i nikt mnie do przedłużania umowy w Toruniu nie zmuszał. Klub w pewnym momencie złożył ofertę, przyjąłem ją i starałem się wykonywać pracę jak najlepiej potrafię.
Chyba nie jest już tajemnicą, że w kolejnym sezonie przyjedzie pan do Torunia jako trener MKS Dąbrowa Górnicza?
- Nie chciałbym jeszcze o tym rozmawiać. To jest wciąż otwarty temat.
Jak pan z perspektywy czasu będzie wspominał te dwa lata w Toruniu?
- Bardzo dobrze. Życzę każdemu trenerowi, żeby miał okazję wziąć udział w takim projekcie. Bardzo satysfakcjonujące było z bliska oglądać rozwój klubu i wyniki pracy. Nie tylko zresztą mojej, bo byłem częścią całości, która świetnie funkcjonowała. Zrealizowaliśmy cele nie tylko sportowe, ale i marketingowe. Wiadomo, w każdej pracy są trudniejsze i łatwiejsze momenty. Zwłaszcza w sporcie w każdym sezonie trzeba sobie radzić z różnymi problemami. W Toruniu bywały gorsze chwile, ale nigdy nie był poważnych konfliktów, a każdy problem udawało się rozwiązać. Nie tylko w czasie meczów, ale i w życiu codziennym spotykało mnie wiele wyrazów sympatii ze strony torunian. Dlatego zawsze będę pozytywnie myślał o klubie i całym toruńskim środowisku.
Sukcesu sportowego nie sposób podważyć. Sam pan powiedział, że ten finał z Polskim Cukrem stawia pan wysoko w swojej osobistej zawodowej hierarchii.
- To prawda. Wicemistrzostwo Polski to ogromny sukces, wcześniej było 5. miejsce, ale przecież przez pełne dwa sezony byliśmy w czubie ligi. Mieliśmy lepsze i gorsze momenty, ale nigdy nie spadliśmy w tabeli gdzieś na 12. czy 14. miejsce. To był cały czas top PLK. Życzę klubowi i kibicom, aby tak pozostało.
Było wicemistrzostwo w ostatnim sezonie. Teraz po kilkunastu dniach, gdy opadł już kurz po finałowych bitwach: Stelmet był do pokonania?
- Był, może z wyjątkiem dwóch pierwszych spotkaniach, w których zapłaciliśmy za debiut w finale. W trzech kolejnych meczach pokazaliśmy bardzo dobrą koszykówkę. Gdyby pewne sytuacje boiskowe potoczyły się inaczej: nasze niecelne rzuty wolne w meczu numer cztery, dwie "trójki" Stelmetu na przełomie 3. i 4. kwarty w meczu numer pięć... Te rzuty pokazały jednak siłę Stelmetu i trzeba docenić klasę mocniejszego rywala.
W finale postawił pan wiele na jedną kartę: zatrzymać rywala pod koszem. To się świetnie udało, ale jakby nie starczyło zasięgu obrony na dystansie.
- Nie chcę tego oceniać. Uważam, że taktyka była dobrana odpowiednio. Na pewno Stelmet niczym nas w serii finałowej nie zaskoczył.
Statystycy chętnie wyliczali Polskiemu Cukrowi małą ilość "trójek". Padło nawet stwierdzenie, ze gracie trochę wbrew obowiązującym w Europie trendom.
- Nie do końca się z tym zgadzam. Mieliśmy taktykę i sposób gry podporządkowane możliwościom i różnym zawodnikom. To prawda, że Stelmet rzucał bardzo i celnie z dystansu, ale my przecież byliśmy w grze, koncentrując się głównie na punktach spod kosza.
W sporcie nie obowiązuje powiedzenie "nie wchodź dwa razy do tej samej rzeki". Może kiedyś jeszcze w Toruniu?
- Nigdy nie wiadomo. Może się jeszcze tak zdarzyć.