Pracował już na zlecenie m.in. Lecha Wałęsy, wykonywał dyplomy dla wojsk ONZ, policji i kościoła.
Zakład niebawem będzie obchodził 70-lecie istnienia. Założył go Czesław Chełmiński i najpierw mieścił się przy Chrobrego. - Tata stracił rodziców bardzo wcześnie - wspomina jego jedyny syn. - Miał tylko osiem miesięcy, kiedy wraz z siostrą trafił pod opiekę babci. Mieszkali wtedy w Żninie.
Gdy dorósł, zatrudnił się w drukarni. Przez pierwszy rok rozwoził gazety. Dopiero później nauczył się zawodu. Szybko uzyskał tytuł mistrza. Wtedy wybuchła wojna. - Właściciel drukarni uciekł na zachód - opowiada Chełmiński. - Zanim wyjechał, podarował tacie gilotynę, czyli maszynę introligatorską. Powiedział, że dzięki temu po wojnie tata będzie mógł założyć własną firmę.
I tak też się stało. Pan Czesław przeniósł się do Bydgoszczy. Po krótkiej przygodzie z polityką został właścicielem zakładu. - To właśnie on mnie wszystkiego nauczył, mimo że na początku wcale o tym nie marzyłem - śmieje się starszy pan.
Jak przyznaje, był dość opornym uczniem. Dużo jeździł po świecie. Pracował w Danii, Holandii i Stanach Zjednoczonych. Podczas jednej z podróży spotkał generała Stanisława Maczka. - Widziałem polskie sztandary z orzełkiem - opowiada. - Serce mi waliło i leciały łzy. Było to niesamowite przeżycie.
Jednak wciąż ciągnęło go do Bydgoszczy. Gdy wrócił na dobre do kraju, zatrudnił się u taty. - W pracowni było wtedy wielu lepszych ode mnie - ocenia. - Zadziałało to na m nie mobilizująco. W wieku 21 lat został mistrzem introligatorskim. Komisja, u której zdawał egzamin, powiedziała, że jest najmłodszą osobą w Polsce, która otrzymała ten tytuł.
Malutki zakład znajduje się obecnie przy ul. Pomorskiej. Na regałach są wystawione pięknie oprawione okładki książek. Każda z nich jest małym dziełem sztuki. W głębi pomieszczenia od razu można zauważyć gilotynę, która mimo sędziwego wieku, wciąż dzielnie służy. - To właśnie ta maszyna jest tak naprawdę sercem każdego introligatora - uważa. - Współczesne cuda techniki nie są już tak dokładne, jak ona. Dlatego wciąż korzystam z maszyny, którą mój tata otrzymał od właściciela tej żnińskiej drukarni.
Przez kilkadziesiąt lat uratował tysiące książek. Najstarsza z nich pochodziła z 1800 roku. - Do każdego zlecenia trzeba podchodzić indywidualnie, ponieważ każda pozycja jest wyjątkowa - stwierdza Chełmiński. - Wszystko zależy od stopnia jej zniszczenia. Wykonanie jednej okładki zajmuje około godziny.
Co jest najważniejsze w tym zawodzie? Na pewno liczy się dusza artysty. - Trzeba to po prostu pokochać - uzupełnia 70-latek. - Nie wyobrażam sobie, abym mógł robić cokolwiek innego.
Teraz najwięcej zleceń dotyczy poprawiania słabej jakości albumów, które klienci zamawiają przez internet. - Zazwyczaj rozsypują się, zanim jeszcze znajdą się w nich zdjęcia - mówi Elżbieta Chełmińska, która prowadzi zakład wspólnie z mężem.
I na potwierdzenie pokazuje białą okładkę, od której odkleiły się kartki. - Od kilku lat oprawiamy także drzewa genealogiczne. Teraz właśnie to jest najmodniejsze. Ludzie potrafią wydać fortunę, aby dowiedzieć się, kim byli ich przodkowie - dodaje.
Więcej wiadomości z Bydgoszczy na www.pomorska.pl/bydgoszcz.
Każda książka przechodzi tą samą drogę. Najpierw jest ręcznie zszywana. Potem trafia pod gilotynę, która przycina strony. Następnie powstaje okładka. - Mamy setki materiałów i kolorów, z których można ją wykonać - opowiada Chełmiński. - Złote lub srebrne litery wytłaczam za pomocą czcionek. Mają różną gramaturę, a ich wybór zależy od wielkości książki.
Trzy tygodnie temu do pracowni ktoś się włamał. Ukradł mosiężne matryce, które również miały 200 lat. - Były unikalne - ubolewa pan Włodzimierz. - Służyły do ozdabiania okładek. Nikt nie jest w stanie ich odtworzyć. A bardzo ułatwiały mi pracę. Pewnie zabrali je złomiarze i zostały już zniszczone.
Wyjątkowy lokator, który uwielbia się bawić
Od ponad miesiąca w zakładzie mieszka młoda kawka. Nazywa się Kubuś. Włodzimierz Chełmiński znalazł ją, gdy wypadła z gniazda i prawie wpadła pod koła samochodu. Bardzo się do niego przywiązała. Z wzajemnością. - Pokochałem to ptaszysko - śmieje się starszy pan. - Teraz już nie mogę go wypuścić na wolność, ponieważ sobie nie poradzi.
Ptaszek mieszka w klatce. Popołudniami biega po pracowni i nie opuszcza swojego wybawcy nawet na krok. Ciągnie go za nogawki spodni i czasami przyjaźnie skubnie. - Chciałbym znaleźć dla Kubusia nowy dom - mówi ze smutkiem. - Ale musi być naprawdę dobry. Byle komu go nie oddam.
Niestety teraz nadeszły ciężkie czasy dla introligatorów. Punkty, które zajmują się oprawianiem można spotkać na każdym kroku. - Dożyłem lat, w których młodzi ludzie nie wiedzą, że istnieje ktoś taki, jak introligator - przyznaje ze smutkiem Chełmiński. - W tym zawodzie nie ma tak naprawdę nic trudnego. Przynajmniej dla mnie. Potrzeba tylko pasji. I serca.
Czytaj e-wydanie »Motoryzacja do pełna! Ogłoszenia z Twojego regionu, testy, porady, informacje