- Gdy byłem dzieckiem, pilot wydawał mi się kimś niezwykłym. Marzyłem o lataniu - opowiada podpułkownik pilot Waldemar Bołotowicz. - Kiedyś w kinie przeczytałem: "Służba Polsce szkoli marynarzy, czołgistów i lotników". Na ekranie zobaczyłem trzy sylwetki wojskowych. To chyba była dla mnie wskazówka
Przeczytaj także:3. Kujawsko-Pomorski Festiwal Lotniczy
Wojna zabrała mu ojca. Waldkiem i jego młodszym bratem zajmowała się tylko mama. Było ciężko. Chłopiec musiał pracować. W trudnych chwilach patrzył w chmury, uparcie marząc o podniebnych wirażach. Niedługo potem zaczął wypytywać, jak się dostać do szkoły lotniczej. Wtedy dowiedział się o kursach szybowcowych.
Za młody
- Przeszkodą był mój wiek. Miałem czternaście lat, a na kurs przyjmowano od lat piętnastu. Musiałem poradzić sobie z tym problemem - z uśmiechem dodaje pułkownik Bołotowicz. I przyznaje się do kłamstewka: organizatorom kursu zełgał, że podczas wojny spłonęły jego dokumenty. Tym sposobem dodał sobie dwa lata. Uwierzyli.
- Kursy szybowcowe nie kolidowały z chodzeniem do szkoły. Były po lekcjach, a zajęcia praktyczne zaplanowano podczas wakacji - wspomina pilot.
Kursu jednak nie ukończył. Waldek miał niedowagę. Dlatego w klapie marynarki nie zabłysła mu mewka, symbol zdobytych umiejętności. Ale zamiłowania do latania nie stracił.
- Dla mnie pilot był nadczłowiekiem. Chciałem latać samolotami wojskowymi, nosić piękny stalowy mundur. Postanowiłem skończyć kurs spadochronowy - wspomina pułkownik.
Gdy to opowiada, w jego oczach pojawia się błysk. - Nie ukrywam, że zakochałem się w skokach - mówi. - Wykonałem ponad dwa i pół tysiąca skoków ze spadochronem.
O swoim pierwszym skoku opowiada z zamkniętymi oczami: - Ustawiliśmy się w kolejce. Najpierw nie czułem strachu. Ale gdy nadeszła moja pora, panicznie się bałem. Pamiętałem, że na skrzydle samolotu trzeba było obrócić się przez lewe ramię, tak by linia znalazła się z tyłu skoczka. A ja pomyliłem kierunki obrotu. Pomógł mi wtedy pilot.
Obiad razy dwa
Zdarzały się i zabawne sytuacje. Już pierwszego dnia kursanci narzekali na obiad. Wprawdzie był smaczny, ale nie można było się nim najeść do syta.
Wraz z trójką kolegów: Janem Filusem, Ryszardem Krasuckim i Janem Cierniakiem Waldek znalazł w sklepie papierniczym bloczki z kartkami - takie same jak te, na które wydawano obiady dla nich. Kupili je. W ten sposób w stołówce pobierali dodatkowe porcje. Idylla się skończyła, gdy przełożony Rychlik zrobił finansowe rozliczenie z kierownictwem kuchni. Wtedy wyszło na jaw, że wydawano znacznie więcej posiłków niż było kursantów.
W tym momencie opowieści mina pan Waldemara stężała.
- Dostaliśmy karę. Obawiałem się, że wyrzucą nas z kursu. Jednak w ramach zawodów, ku uciesze wszystkich, mieliśmy zadanie zjeść jak najwięcej. Na początek poszły wazy z zupą. Krasucki załamał się pierwszy. W trójkę skończyliśmy zupę. Wtedy w ruch poszły drugie dania. Cierniak odpadł po drugiej porcji, ja po trzecim talerzu zacząłem czuć, że każdy kęs podchodzi mi do gardła. Filus natomiast rozprawił się z tym gładko.
Po tych zawodach komendant polecił szefowej, by odtąd Filusowi wydawać podwójne porcje.
Latanie
- Skakałem, czekając na naukę w szkole lotniczej - Bołotowicz ciągnie swą opowieść. - Moje marzenia zaczęły się spełniać, gdy poszedłem do Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie. Tam zostałem zawodowym pilotem. Gdy wreszcie leciałem samolotem w chmurach, czułem się spełniony.
Spadochroniarstwa nie porzucił. Jako pierwszy w Polsce Bołotowicz wykonał skok z opóźnionym otwarciem spadochronu. Z samolotu wyskoczył na wysokości 4970 metrów, a spadochron otworzył dopiero wtedy, gdy do ziemi było zaledwie 510 metrów. Ma tytuł mistrza sportu spadochronowego za skoki z najmniejszej wysokości - 75 metrów.
- Należałem do narodowej kadry spadochronowej - wspomina. - Dzięki temu zwiedziłem cały świat.
Pokazuje zdjęcia z zakątków globu, także te robione w chmurach i te rejestrujące jego rekordowe skoki. Wspomina z uśmiechem przypadkowy postój na Węgrzech. - Mieliśmy jechać na zawody do Bułgarii - wspomina. - Przesiadka była na Węgrzech, ale nasz samolot zajęli inni sportowcy, chyba piłkarze. Ambasador zajął się nami. Nocowaliśmy w pięknym hotelu, a nazajutrz zwiedzaliśmy Budapeszt.
Podczas wycieczki poznali Węgra, który łamaną polszczyzną wyrecytował: "Węgier, Polak dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki". Na koniec zaśpiewał polski hymn.
- Byliśmy bardzo wzruszeni - wspomina spadochroniarz. - Tego i siedemdziesięcioprocentowego rumu na pewno nie zapomnę.
Odwaga
Bywały też chwile dramatyczne: - Pewnego dnia trzy razy z rzędu nie otworzył się mój spadochron. Ale zawsze przecież skoczek ma zapasowy - uśmiecha się aleksandrowski skoczek.
W środowisku spadochroniarzy Bołotowicz znany jest z odwagi graniczącej z brawurą. Swoje umiejętności przekazywał młodszym. Jest instruktorem. W małym pokoju pułkownika pilota roi się od pamiątek: miniaturek samolotów, odznaczeń, medali, dyplomów, fotografii w mundurze i ze spadochronem .
- Podczas ostatniego skoku niefortunnie się przewróciłem i skręciłem nogę w kostce. To mi uświadomiło, że następnych skoków już nie będzie - ze smutnym uśmiechem opowiada mistrz.
Czytaj e-wydanie »