Czyli nad morzem bywał w życiu rzadziej niż statystyczny Czech. Niby śmieszne, ale znam (wielu!) mieszkańców Torunia, którzy nigdy na własne oczy nie widzieli dzwonu Tuba Dei z Katedry św. Janów, ba - nie odwiedzili w życiu Domu Kopernika ani Muzeum Okręgowego. No bo przecież na objazdowe wycieczki szkolne wieźli ich raczej do Warszawy, Krakowa i Kazimierza nad Wisłą. Znam też grudziądzan, którzy nigdy nie widzieli miejscowej twierdzy oraz bydgoszczan, którym nie chciało się zobaczyć dzieł Wyczółkowskiego ani najpiękniejszych obrazów Bolesława Cybisa.
Sam zresztą musiałem uderzyć się w piersi, kiedy poproszono mnie o oprowadzenie po Toruniu gościa z Finlandii. Pojechałem więc sprzedać przybyszowi z Północy kilka turystycznych pewniaków. Bo co może być pewniejszego niż spacer po Starówce, rajd po Bydgoskim Przedmieściu, punkt widokowy w Małpim Gaju i kilka fortów na dokładkę?
I niby pięknie, ale Starówce przywitała nas cała galeria ziejących pustką witryn po sklepach, które wyniosły się z miasta. I wszechobecne śmieci walające się w zakamarkach. Przejazd Bydgoską (nie tylko tam, niestety) przypomina peerelowskie standardy drogowe. W punkcie widokowym za Wisłą nie wiadomo jaki widok jest smutniejszy – czy Starówka, której oświetlenie w ramach oszczędności częściowo wyłączono bez logiki, czy może sama platforma dla turystów - pomazana pisakami, pełna sylwestrowych śmieci, z połamanymi płytami chodnikowymi? Nad fortyfikacjami miasto od dawna już nie panuje pozostawiając w ich otoczeniu dziesiątki dzikich wysypisk śmieci, które upstrzyły sprawiedliwie cały pierścień twierdzy. O zakratowanych jak bankowe sejfy i gotyckich kościołach w okolicy Torunia nawet szkoda gadać.
A takie to jeszcze kilka lat temu było „piękne i amerykańskie”, kiedy brzęczały nożyczki rozcinające wstęgi! Ciekawy to casus dla studentów urbanistyki – o miastach, które obrastają szklanymi pałacami, ale oszczędzają podatnicze pieniądze na szmacie, puszce farby i koszu na śmieci. Dokładnie odwrotnie niż w Helsinkach.
