"Szczęście trwa chwilę, dwie", "Pieniądze szczęścia nie dają" - tak mówi się o stanie, w którym jednak część z nas (ta mniejsza?) przebywa dłużej niż chwilę. Próby znalezienia ludzi, którzy opowiedzieliby szczerze o swoim szczęściu, nie były zbyt udane. Dlaczego? Bo znalezieni albo są bardzo młodzi, albo - w pewien sposób wyjątkowi. W tym co robią, jak odnoszą się do otoczenia i samych siebie. "Zwykli", nawet jeśli przyznają, że żyją szczęśliwie dłużej niż tydzień, nie chcą opowiadać o tym publiczności. - Eeee, po co? Tylu ludzi ma problemy - mówią.
Chorobliwy klimat
Mariusz Wirga, który zrobił karierę za oceanem w dziedzinie psychiatrii, nie lubi polskiego narzekania. - Nasze podejście do wielu rzeczy bywa przyczyną chorób - wręcz twierdzi. Szef Wydziału Psychiatrii w Las Vegas Medical Center lata pracy poświęcił chorym na nowotwory złośliwe. Pod kierunkiem słynnego Carla Simontona poświęcił się psychoonkologii. W skrócie wielkim mówiąc: temu, jak psychika wpływa na powstanie choroby i jak może pomóc w jej zwalczeniu (albo przynajmniej - znoszeniu).
Wirga promienieje. Uśmiechem, energią, pogodnym podejściem do współpracowników i pacjentów. I nie ma to nic wspólnego z amerykańskim OK, obowiązującym z kolei w tamtym społeczeństwie przy każdej okazji (też "niezdrowym", bo blokującym wyrażanie przykrych uczuć). Doktor po prostu czuje się szczęśliwy. Polski "klimat psychiczny" określa jako chorobotwórczy właśnie. - Nasze schematy myślowe, tak często negatywne, pesymistyczne, ciemne, nie pozwalają nam na komfort odczuwania zadowolenia. Kiedy był dzieckiem, jego rodzina koncentrowała się na chorującej na raka ciotce. Nie dość, że chora widziała siebie i świat w czarnych barwach, "dopomagali" jej w tym krewni i znajomi. Nieśli z goryczą dramat bliskiej kobiety, współuczestnicząc w kilkuletnim widowisku pt. "Dotknęła nas straszna, nieuleczalna choroba". Od wszystkich oczekiwana była gra w tym spektaklu. Zejście ze sceny odebrane zostałoby jako grzech ciężki przeciwko rodzinnemu dekalogowi. To doświadczenie psychiczne pchnęło Mariusza w ogóle w kierunku psychologii, potem i onkologii.
Kiedy Wirga przyjeżdża do Polski, by szkolić terapeutów i prowadzić warsztaty dla chorych, od razu rzuca się w oczy ta jego promienistość. - Jest Polakiem? - dziwią się postronni. Twarz jakby stąd, typowo słowiańska, ale ten uśmiech? Bezczelnie jakoś tak zadowolony wygląda. I to przy takiej strasznej chorobie...
Nie wstyd mi
Toruńska starówka, popołudnie w jednym z tutejszych klubów. Monika Tomaszewska, jak co dzień prawie, wpada odwiedzić dorabiającego tu chłopaka. Szczęśliwa? No, pewnie! (- Tak, tak. Ma 17 lat, życia jeszcze nie posmakowała - już słychać echa gadaniny ciotek, babek etc.)- Nie będę taka jak mama i babcia. Mam przynajmniej taką nadzieję - Monika idzie sobie przez życie może nie beztrosko, ale jakoś tak radośnie na pewno. Zauważyła, że optymizm nie przeszkadza tym dorosłym, którzy jako tako sami czują się zadowoleni życiowo. Drażni za to programowo cierpiących. - Chciałabym pozostać taką, jaką jestem aż do późnej starości. Starsze pokolenie, z tym ciągłym narzekaniem, marudzeniem, niezadowoleniem, chyba zabierze je ze sobą - duma.
Monika nie mieszka w willi, rodzice nie są idealnym małżeństwem, dajmy na to, bogatych prawników. Mieszkają raczej skromnie, dziewczyna uczy się jeszcze (choć nie bez kłopotów), nie zarabia. Za colę płaci Łukasz, 19-latek, który pracuje w klubie. Wychował się na starówce, zna jej brudne klimaty, biedę, przestępczość, nałogowców. Często spędza w klubie nawet kilkanaście godzin na dobę, za drobne raczej kwoty od prowadzącego lokal. Jest człowiekiem do wszystkiego. Pomaga przy barze, kasuje za korzystanie z gier, sprząta, lata po "nagle" potrzebne rzeczy do sklepów, załatwia. Zwraca uwagę pogodnym podejściem do klientów i kolegów. - Nie wstyd ci być takim zadowolonym ciągle? - pytam. - Nie wstyd mi - śmieje się. - W dobry humor wprawiają mnie pieniądze i towarzystwo - mówi. Prosta sprawa: pracuje i zarabia, zamiast jak niektórzy kumple bumelować i "sępić" na papierosy.
Grażyna od aniołów
Z niedużej wsi koło Chełmży wyprowadziła się spory kawał czasu temu. Jest malarką, ale dziś maluje głównie dla siebie i tych wszystkich, którzy przewijają się hurtowo przez jej mieszkanie na warszawskiej Sadybie. Obrazy zdobiące jego ściany wysyłają dobre fluidy. Uśmiechają się na nich młode kobiety i anioły, skąpane w słonecznych żółcieniach. - Długo nie mogłam zrozumieć, dlaczego czuję się wciąż źle wewnętrznie - wspomina Grażyna Ciesielska. Były problemy w rodzinnym domu, narzeczony zmarły w młodym wieku, spore kłopoty z pracą i utrzymaniem się, w końcu - długie poszukiwanie Drogi. Niektórzy w takiej sytuacji upadają. I już się nie podnoszą.
Przekroczyła czterdziestkę jako inny człowiek. Latami szukała prawdy, spokoju, szczęścia w miejscach, które odwiedzają raczej nieliczni. Poznała buddyzm, reberthing, jogę. Dziś żyje w większej części ze... stawiania kart, niż z plastycznych umiejętności. - Wiem, że wielu ludzi już kiedy tylko wejdzie do mnie, czuje się lepiej. Mówią na przykład: ale mi tu u ciebie dobrze - do ust Grażyny wędruje kolejny kawałek ciasta. Lubi jeść. (To też jest kawałek szczęśliwości)
- Musiałam się nauczyć bronić przed ludźmi wiecznie stroskanymi, oczekującymi o różnych porach dnia i nocy pomocy ode mnie. Inaczej by mnie wyssali z energii - śmieje się malarka. Wie, że przychodzą może nie tyle po wróżbę, co po wysłuchanie i akceptację. Daje ją bezwarunkowo, w tym leży cała tajemnica. Doradza. Ale tym, którzy przychodzą za długo, nie rokuje dobrze...
Spotkałam nawet szczęśliwych ludzi
Małgorzata Oberlan
Szczęśliwym być Polakowi wręcz nie wypada. Wstydliwy ten stan lepiej ukryć. Jeszcze bliźni pomyśli, że ma do czynienia z wariatem...