Trzy tygodnie temu Janina stała na peronie stacji Grudziądz-Przedmieście. - Pociąg wjeżdżał, a ja miałam ciemno przed oczami. Czułam się tak, jak gdyby wewnątrz mnie fruwało całe stado motyli.
Myślała: on przyjeżdża, a ja zemdleję, padnę mu pod nogi.
Tylko zobaczyła jego niebieskie oczy, takie same jak 41 lat temu i od razu padła mu w ramiona. Już wszystko było dobrze.
Grudziądz 1961 - 1963
Jan Bialdyga urodził się na Śląsku Opolskim, wychował w katolickiej rodzinie. Modlitwa, kościół, to było normalne. Wcielili go do wojska w 1961 roku. Numer jednostki 5794 przy ul. Obrońców Stalingradu w Grudziądzu. (- Woleliśmy mówić tylko przy "Obrońców" - przypomina). Wojska lotnicze. Zmienił się właśnie krój i kolor wojskowych mundurów. Służący w lotnictwie wdziali siwogranatowe płaszcze.
- Dowódca przymykał oko na wyjścia do kościoła - wspomina Jan. - Tuż obok jednostki był kościół świętego Krzyża. Bywałem tam często.
W 1962 roku wypatrzył w nim piękną brunetkę z długim warkoczem.
Rozmawiamy w grudziądzkim mieszkaniu Janiny Łabędzkiej-Ligmann, właścicielki warkocza. Jan wyciąga album ze zdjęciami. - Ona piękna, warkocz jeszcze piękniejszy - pokazuje zdjęcie sprzed lat. - Ten warkocz mnie oczarował.
- Ile wtedy miałam lat? Szesnaście? - zastanawia się Janina. - Długie włosy mam do dziś, ale w koku ich nie widać. Gdybym tylko je rozpuściła, to sięgnęłyby kolan. To on wtedy do kościoła chodził się modlić? - pyta żartobliwie. - Kojarzyłam go z widzenia. Rzadko się zdarzał w kościele żołnierz w mundurze. Znałam go z widzenia.
Kiedyś po kościele zdobył się na odwagę i przygadał do nieznajomej. Odwróciła głowę z uśmiechem. To już coś - pomyślał z nadzieją.
- Był pierwszym, który powiedział do mnie "pani" - wspomina Ja
neczka. Był 1 lipca 1962 roku. Ona uczyła się w szkole i musiała nosić tarczę na rękawie. O chodzeniu z chłopakiem nie było mowy.
- Spacerowaliśmy ukradkiem swoimi ścieżkami w okolicach ulicy Wiejskiej, w kierunku Wisły i nieistniejącego PGR-u Strzemięcin.
Mówią, że po 41 latach nie ma już ich ścieżki. Nie ma dziś też jednostki, w której służył Jan. Nie ma klubokawiarni "Arabeska", do której czasami zaglądali. Kościół świętego Krzyża nowy. Została tylko ulica Wiejska, którą chcieliby przemianować na ul. Pierwszej Miłości.
Janeczka: - Do mojego domu Janek nie mógł przyjść. Tato był starych zasad. Tylko raz go zapytałam, czy mogę zaprosić chłopaka, a tato: będzie się żenił? Nie? Dom to nie kawiarnia! Wcale nie żałuję, że tata wychował nas w ten sposób. Mamie powiedziałam, że umówiłam się z tym panem, co w siwym mundurze do kościoła przychodził. To była nasza tajemnica. Mama była o mnie spokojna. O łóżkowych sprawach w ogóle się wtedy nie myślało. Przytulenie, buziaczek.
Jan: - Janeczka była pierwszą dziewczyną, którą całowałem. Prawdziwa, niewinna miłość.
Po przeszkoleniu żołnierze służby zasadniczej trafiali na lotniska w całym kraju. Ich jednostką dowodził ppłk Kazimierz Szajda. Warsztatami kierował por. Stefan Otto. Pozwolili Janowi zostać w grudziądzkich warsztatach.
Pod koniec września 1963 roku Jan wyszedł z wojska i wrócił do rodzinnych Długomiłowic.
600 kilometrów rozstania
Janina: - Pociąg odjeżdżał późno, mama towarzyszyła nam na dworzec, ale kiedy Jan miał już odjeżdżać, to odeszła kilka metrów, żebyśmy mogli się pożegnać.
- Powiedziała jeszcze: proszę o Grudziądzu nie zapominać.
Nie zapomniał. Pisali do siebie. Janina zrobiła maturę, zaczęła pracować. Dzieliło ich 600 kilometrów, ale czasami się odwiedzali.
Rodzice Jana prowadzili ogrodnictwo. Ojciec pewnie by jakoś zaakceptował Janinę, ale mama powiedziała krótko: ładna, wierząca, ale miastowa. Nie będzie się nadawała do pracy!
Był rok 1967. Po prostu koniec. Od tego czasu się nie widzieli.
Jan: - Choć serce bolało, to obowiązywało przykazanie: "czcij ojca swego i matkę swoją".
Janka: - Bolało, ale powiedziałam sobie: gonią za mną inne chłopaki, w końcu jakiemuś się spodobam.
Jan ożenił się rok później. Do 1981 roku jeszcze był z żoną, ale później małżeństwo się rozpadło. Na początku lat 90. wyjechał do Bawarii, gdzie mieszka do dziś.
Janina w 1972 roku dostała mieszkanie w Grudziądzu. Pewnego razu koleżanka z pracy powiedziała jej: "pani Janko, mam dla pani faceta". Janusz przyjechał do grudziądzkiego oddziału Energopolu. Zaczęli się spotykać. W pewnym momencie powiedziała mu, że jest identyczny jak jej pierwsza miłość. W 1976 roku Janusz kupił garnitur ślubny. Pojechali razem do Bydgoszczy. Janina na kurs dla biegłych księgowych. On czekał na nią w hotelu "Brda", później chcieli kupić dla niej materiał na sukienkę. Wróciła do hotelu, drzwi pokoju były zamknięte od środka. Janusz nagle zmarł. Pochowali go w ślubnym garniturze.
- Koleżanki miały już dzieci, niektóre nawet już się rozwodziły, a ja miałam poukładane życie "na ładne": szkoła, praca, mieszkanie - wspomina Janina. - Wyszłam za mąż dwa lata później, ale mnie, jak i Jasieńkowi, nie ułożyło się w małżeństwie.
Bawaria - Grudziądz 2008
- Dwukrotnie przyśniła mi się Sabina, siostra Janeczki. Coś do mnie mówiła - mówi Jan.
- Jasieczek nie wiedział, że wiele lat temu Sabcia zginęła w wypadku samochodowym - wtrąca Janina.
Był nadal niby-żonaty, ale w separacji. Dzieci poszły już dawno na swoje.
Sny go zaintrygowały. Pierwszą miłość wspominał zawsze w trudnych chwilach. Janina przyznaje się, że robiła to samo. - Szliśmy przez życie oddzielnie, ale gdzieś obok siebie - mówi. W Matki Boskiej Gromnicznej zadzwonił na informację. Okazało się, że w książce telefonicznej pierwsza miłość została przy panieńskim nazwisku.
Zadzwonił. Zapytał o nią drżącym głosem. Nie poznała. - A kto mówi? Przedstawił się. - Jasieńku?! To ty!?
Popłakali się. Jan powiedział, że patrzy na niego ze zdjęcia dziewczyna z warkoczem
- Wyrzuć to zdjęcie, mam 61 lat!
- A ja 67. Nie widzieliśmy się 41 lat.
Rozmawiali kilka godzin. Później listonosz przyniósł jej paczkę czekoladek, plik zdjęć i list na jedenaście, dwustronnie zapisanych, kartek. Ona poszła do fotografa i zrobiła sobie zdjęcie z rozpuszczonymi włosami.
Janina zadzwoniła do swojej mamy: - Nie zgadniesz, kto mnie odnalazł? Usiądź, bo jak powiem, to padniesz. Jasieczek!
- Niemożliwe. To zupełnie jak po wojnie - powiedziała matka.
- Mamo, wojna nie trwała 41 lat!
Trzy tygodnie temu przyjechał do Polski. W Poznaniu kupił jej bukiet kwiatów. Ona czekała na dworcu Grudziądz-Przedmieście. Zobaczyła niebieskie oczy, uśmiech i posrebrzone włosy, a później już nie mogła się od niego oderwać. Pociąg jakoś dziwnie długo stał na peronie, bo konduktor wiedział, co się tu zaraz wydarzy.
Po wspólnych dwóch tygodniach żałują, że nie byli ze sobą przez całe życie. Jan spotkał się jeszcze z przełożonymi z wojska. Dziś wraca pociągiem do Bawarii.
Kiedy czekam na happy end mówią, że teraz już będą ze sobą do śmierci. Albo będą się często odwiedzali, albo jedno pojedzie do drugiego na zawsze.