Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wiosłową łodzią chce przepłynąć z Japonii do Stanów Zjednoczonych

Rozmawiał Roman Laudański
Spotkania z podróżnikiem w regionie zorganizowała Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Bydgoszczy we współpracy z Instytutem Książki w ramach projektu: Dyskusyjne Kluby Książki.
Spotkania z podróżnikiem w regionie zorganizowała Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Bydgoszczy we współpracy z Instytutem Książki w ramach projektu: Dyskusyjne Kluby Książki. archiwum prywatne
Rozmowa z Romualdem Koperskim, podróżnikiem i pisarzem.

- Niedawno kapitan Roman Paszke wycofał się z rejsu. Wszyscy zobaczyli przejmującą scenę, kiedy po słowach: nie mam już siły, schował twarz w dłonie.

- Nikt nie wyrusza na wyprawę z założeniem, że ona się nie uda, choć na początku trudno wszystko przewidzieć. Myślę, że mam szansę, chociaż wybrałem najtrudniejszą drogę oceaniczną w wioślarstwie. Północny Pacyfik jest nieprzewidywalny. Sztormy spowodowane huraganami są tam dwa razy mocniejsze niż gdzie indziej. Pusto, zimno i daleko od domu.

Przeczytaj także:Przepłynęli ponad 500-kilometrów kajakiem. Wieczorem dotarli na metę!

- Jaki jest cel wyprawy?

- Przepłynąć łodzią wiosłową Ocean Spokojny pomiędzy Japonią a wybrzeżem Stanów Zjednoczonych. Najkrótsza odległość - 6 tysięcy mil, ale ze względu na m.in. prądy morskie najkrótszą drogą się nie da. Północny Pacyfik nie jest żeglowny, to niebezpieczna część świata. Szlaki statków przecinają się tam może dwa razy między Koreą a USA.

- W 200 dni?

- Tyle zakładałem przy starcie z Władywostoku. Dziś wiem, że wyruszę z Japonii i popłynę krócej. Będę się bił o 130 dni, dotychczasowy rekord.

- Łódeczką niewiele większą od kajaka...

- Porządną łódką! Ma 6,25 metra długości! Nie może być większa. Konstruktor zaprojektował ją pod moją wagę, wydolność. Zawsze jest coś za coś. Łódka może być piękna i stabilna, ale stanie się wolna i ociężała, a ja potrzebuję szybkiej. Gdy stanę na jej burcie, to ona się wywraca. Ma wyższą nadbudówkę, żeby mógł popychać ją wiatr. Zapisałem się do Międzynarodowego Stowarzyszenia Wioślarzy Oceanicznych. Łódka będzie poruszana siłą moich mięśni. Do tego wiatr, prąd morski...

-...i fale wysokie na sześć metrów?

- Więcej.

- Kilkunastometrowe?

- Trzeba będzie przetrwać na tym skrawku. Zakładam prędkość dwóch kilometrów na godzinę. Albo się płynie, albo niesie cię prąd morski. Będę mógł płynąć dłuższą drogą z prądem (na co się nie godzę), albo krótszą - trochę z prądem, trochę bez.

- Przepraszam bardzo, ale po co?

- Na siedemnaście prób pokonania tego dystansu udało się to tylko dwóm Francuzom. Nie będzie Francuz... (śmiech). Ujmując podróże filozoficznie - ludzkość stałaby w miejscu, gdybyśmy nie konkurowali ze sobą. Po to są olimpiady, żeby ustalać nowe rekordy. Ze mną jest podobnie. Ktoś przepłynął ten odcinek i zajęło mu to 130 dni i półtorej godziny. Rekord. Natomiast nikt nie pokonał tej trasy bez wsparcia. To mój komfort. Jeśli zobaczę, że nie wyrobię się z prędkością, zbraknie mi sił lub pogoda będzie robiła ze mną co zechce, bo walki z oceanem się nie podejmuję, mogę tylko próbować przetrwać i podążać do przodu - to mam komfort próby pokonania tej trasy bez wsparcia.

- 130 dni bez wsparcia?!

- Spróbuję. To wszystko nie siedzi w mięśniach, a w psychice i w szczęściu. Ono jest potrzebne. Albo się je ma, albo nie. Romek Paszke miał pecha.

- To chyba nie pech, a przecenienie swoich sił. Przyznał się, że mu ich zabrakło.

- Dziś znamy efekt, wiemy, że to go przerosło, ale trzeba pamiętać o drodze do rejsu. On przeszedł gehennę budując katamaran, szukając sponsorów. Miał kłopoty, wreszcie wypłynął i co? Awaria! Znowu wypłynął, uszkodził ster. Wrócił, ponownie wypłynął. To wszystko się nawarstwia. Nie wiem, jak będzie ze mną? Myślę, że Romek nie zrobił jednej rzeczy: w tym wielkim psychicznym "dole" powinien wypić pół litra wódki i zasnąć. Poczekać na drugi dzień. Wieczór, noc jest złym doradcą. Zawsze po złym nastaje dobre. Nie ma cudów. Każdy z nas przeżył własny koniec świata, a później jeden telefon, rozmowa, zdarzenie i wszystko się zmieniło. Sztuką jest przetrwanie ciężkiego czasu z myślą, że gorzej już być nie może.

- Zawsze może być gorzej. Przekonali się o tym np. alpiniści, którzy na zawsze zostali w górach, bo na czas nie wycofali się z próby bicia rekordu.

- Zabrakło im szczęścia, lepszej pogody.

- Ile będzie ważyła łódź?

- Razem ze mną 600 - 700 kilogramów. Łupinka. Zbudowana z epoksydów i pianki, ale dobrze idzie. Zabieram odsolarkę, żeby mieć słodką wodę. Mam nadzieję, że się nie popsuje. Mówią, że na północnym Pacyfiku wylewa się słodką wodę w czasie deszczy - no daj Boże. Radio, telefon satelitarny, radioboję, reflektor radarowy, żeby ktoś mnie zauważył z odległości kilku kilometrów. To jest też informacja, gdybym chciał wzywać pomocy. Chcę zmieścić do łódki tratwę ratunkową, ale jest ciasno. Chyba przyjdzie mi płynąć bez niej. Choć jej obecność poprawiłaby mi psychikę. Żywność liofilizowana, trzy porcje dziennie po 125 gramów. Minimum, reszta z morza. Do tego suplementy diet, których używają sportowcy i kulturyści. Wiosłując 10-12 godzin nie da się oszukać organizmu.

- I żadnego kutra, który płynąłby za panem i asekurował?

- Nic. Na tym polega ta przygoda. Gdyby przydarzyło mi się coś strasznego, to mam radioboję. Nade mną latają samoloty. Odbierają sygnał i przenoszą do pierwszej stacji nabrzeżnej. Sygnał z radioboi odbiera również satelita, który zapamięta pozycję, z której nadawany jest sygnał SOS. Jest tylko jeden problem. W przypadku nieszczęścia na pomoc trzeba czekać tydzień. No i szczęście to nie wszystko, bo trzeba jeszcze trafić na ludzi, którzy zainteresują się twoim losem. Moim koledzy - kapitanowie pływają na tzw. "bananowcach". Opowiadają, że zdarzają się sytuacje, iż słyszą sygnał SOS, ale armator nie zgadza się na zbaczanie z trasy.

- Bo banany dojrzewają?

- Dziś ludzkie życie jest niewiele warte, przegrywa z biznesem. Decyzja zależy od kapitana. Jeśli zboczy z trasy, to może się okazać, że to będzie jego ostatni rejs u tego armatora.

- A myśl o tym, że coś się może stać, jest w pańskiej głowie? Nie było jej chyba w głowach organizatorów głośniej szkoły przetrwania w Bieszczadach.

- Jeśli to była szkoła przetrwania, to z jakąś wiedzą i umiejętnościami ci młodzi ludzie powinni wyjść w góry. Nie można wskoczyć do wody bez umiejętności pływania. Ja mam już swoje lata. Kontakt z wodą miałem.

- Na przykład ponad cztery tysiące kilometrów rzeką Leną sam w pontonie?

- To może wydawało się straszne, ale płynąc Leną prawie zawsze widziałem brzeg, na którym czyhały inne zagrożenia, np. głodne niedźwiedzie. Byłem sam w tajdze i bez broni... Na Pacyfiku brzegów nie będę widział, no i nie zagrożą mi tam niedźwiedzie! Wieloryby są i ocierają się o burty statków.... Cieszę się, że nie jestem doświadczonym wilkiem morskim, to wcale nie byłoby interesujące. Nie wiem wszystkiego o morzu.

- Czyli ta wyprawa to trochę skok na główkę do basenu, w którym nie wiadomo ile jest wody, jeśli w ogóle jest?

- Pływałem moją łodzią, sprawdzałem ją, przewracałem się. Testowałem prędkość i nawet na niej spałem. Co jeszcze mam zrobić?

- Ciągle rozmawiamy o tym szczęściu.

- Nie możemy o nim zapominać. Bez niego byłoby ciężko. Nie grają tu roli żadne pieniądze. Na "Titanicu" wszyscy mieli pieniądze, ale zabrakło im szczęścia. Nie mam głównego sponsora, raczej życzliwi ludzie pomagali mi po koleżeńsku. Prosiłem kilka firm, może o jakiś sztormiak, ale nie. Po prostu - nie. Dziś rządzi pieniądz. Wzniosłe cele zostały u takich osobników jak ja.

- Kiedy wymyślił pan rejs po Pacyfiku?

- Najlepsze pomysły rodzą się podczas powrotów z podróży. To była ekspedycja stulecia po Syberii w 2008 roku. Już do domu blisko, zostało raptem kilka tysięcy kilometrów i wymyśliłem tę wyprawę. Początkowo miałem płynąć z kolegą, ale on nie może rozstać się na dłużej z firmą. Zostałem sam na placu boju. Plany dwuosobowej łódki zmniejszyły się do jednoosobowej.

- We dwóch byłoby chyba raźniej. Miałby pan do kogo usta otworzyć.

- Pewnie, ale każdy kij ma dwa końce. W pewnym momencie pojawiają się konflikty i jak tu byłoby się kłócić we dwóch na środku oceanu?!

- Zupełnie jak w "Życiu Pi": na jednej łódce chłopiec i tygrys.

- Na większość moich wypraw wyruszałem samotnie. Potrafię być sam ze sobą, to jest ważne.

- A jak z przygotowaniami? Ćwiczy pan, jest na specjalnej diecie?

- Nie ćwiczę na masę, bo już nie ten wiek, ale na wydolność i siłę. Żywię się według wskazań dietetyka. Muszę jeszcze łódkę ochrzcić, najprawdopodobniej będzie się nazywała "Pianista". W połowie kwietnia pakuję ją w kontener, na początku czerwca będzie w japońskim Hoschi. Im prędzej zacznę, ty szybciej wrócę z powrotem do domu.

- Co na to żona?

- Jest przeciwna tej wyprawie. Wierzy, że może jeszcze coś stanie mi na przeszkodzie. Ale wszystko jest gotowe. Łódka jest, trzy pary wioseł zabieram i myślę, że dowiozę wszystkie z powrotem. Moja żona wie, że walka nic nie da.

- Aż się boję pytać, czy ma pan pomysły na nowe wyprawy...

- Na razie nie. Może pojawią się na środku Pacyfiku, kiedy przekroczę 180 stopień długości geograficznej północnej. Później będzie już z górki. Chciałbym na dobę przepłynąć sto kilometrów. Sześć kilometrów na godzinę robię na siłowni, bez mocnego zmęczenia.

- Czego życzyć przed takim rejsem?

- Tradycyjnie, stopy wody pod kilem. Z map wynika, że w najpłytszym miejscu będzie 8 tysięcy metrów. Raczej o nic nie zahaczę. I mogę skakać na główkę.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska