
Tuż przed ósmą rano pod kładkę, od strony ul. Narutowicza, podjechały dwie wojskowe ciężarówki. Na miejsce przywiozły grupę żołnierzy, agregat i sprzęt do spawania.
Ekipy w zielonych mundurach rozpoczęły pracę od sprawdzenia, które z metalowych płyt wiaduktu są luźne i zagrażają przechodniom oraz przejeżdżających dołem pociągom. Potem słuchać było już tylko stukanie młotków i syk spawarek.
Wojsko nie tylko umocowało płyty, ale również zaspawało metalowe furtki, dzięki czemu nie da się już tak łatwo zejść z kładki wprost na kolejowe tory. Teraz pozostaje już tylko czekać na decyzję Wojewódzkiego Inspektora Nadzoru Budowlanego o udostępnieniu wiaduktu pieszym.
To może potrwać

Kładka nadal nie ma właściciela. Nie udało się go wskazać podczas środowego spotkania zwołanego przez wojewodę. Zapadły tam jednak decyzje o tym, że jej administratorem będzie w przyszłości miasto.
Nim to nastąpi, wojewoda będzie musiał udać się do ministra infrastruktury. Decyzje w tej sprawie podjąć będzie musiała Rada Miejska Inowrocławia oraz rady samorządów, które wyrażają chęć współfinansowania remontu wiaduktu.
Po przejęciu przez miasto, kładka będzie miała rangę drogi wewnętrznej.
Prowokacja?
To, czego nie udało się zrobić przez lata, załatwiono w kilka dni. Tak najkrócej można streścić ostatnie szybko podejmowane decyzje w sprawie wiaduktu pakoskiego.
Niektórzy uważają, że stało się tak dzięki sprowokowanym działaniom. Miały one doprowadzić do wywołania niezadowolenia mieszkańców, a ci z kolei mieli wywrzeć naciski na miasto lub powiat, by któraś z tych administracji przejęła kładkę.
W jakimś stopniu się udało. Kładka od kilku dni jest tematem numer jeden mediów. Mieszkańcy podnieśli bunt i wywalczyli swoje. Nie ma jeszcze co prawda właściciela przeprawy, ale w końcu będzie nim miasto, które choć weźmie na siebie obowiązek administrowania kładką, to nie będzie samo w jej utrzymaniu, bo wsparcie finansowe gwarantuje powiat i gmina Inowrocław. Czyli wilk syty i owca cała...