Nic więc dziwnego, że wielu ma ochotę pomieszać trochę w kociołku z językami i rozdzielić je na polityczne plemiona. Eksperymenty językowe po stronie progresistów poszły już tak daleko, że biedacy kompletnie się już zaplątali, wymyślając końcówki dla osób z macicami, które nie są kobietami i osób z penisami, które nie są mężczyznami. No bo i jak tu wymyślić formy dla kilkudziesięciu płci, aby żadnej nie urazić? Kiedyś trudno było sobie wyobrazić koniec postępu, a dziś ściana jest już na wyciągnięcie ręki.
Konserwy natomiast mają zwykle mniej inwencji i ratują się wycieczkami do słownika XVI-wiecznej polszczyzny. Stąd historia z „niewieścimi cnotami”, a za chwilę pewnie „trubadurzenie białogłowom”.
Nowości z frontu walki o język nadeszły niedawno z Australii, gdzie toczy się batalia przeciwko piętnowaniu rekinów. Zamiast o „atakach”, wypada mówić o „uszczypnięciach” albo wręcz o „incydentach” z rekinami. Bo zła sława rozciągana jest na całą rekinią rodzinę, tymczasem taki np. rekin młot tyburo chętnie skupie sobie wodorosty. Nie każdemu rekinowi Burek.
Gdy ktoś przylgnie do plemienia politycznego, w pakiecie kupić musi dziś jego język. W języku progresistów ludzkość to zbieranina krwawych typków niegodnych łona dziewiczej planety. Dla konserw z kolei cała ta ekologia to terroryzm czystej wody, zwykła ekościema. Na przykład przepisy, które mają zlikwidować za kilka lat chów klatkowy kur. Czytam więc opinie, że tak naprawdę kurze w klatkach jest lepiej niż poza klatką, że to taki jej bezpieczny i przytulny domek. Według tego sposobu myślenia 9-piętrowe fermy trzody chlewnej w Chinach z plastikowymi rusztami to „apartamentowiec dla świni”, a przemysłowe ule w Stanach Zjednoczonych - „pensjonat dla pszczół”. Tu również ściana jest na wyciągniecie ręki.
Aby zrozumiał moją intencję konserwatysta, posłużę się nawiązaniem biblijnym: Człowiecze, ostrożnie z tą plemiennością, bo skończysz jak wierny plemieniu Uriasz, którego król Dawid wysłał na bój, a potem niekonserwatywnie potraktował mu żonę.
