Yanosika (bo pod takim pseudonimem jest najczęściej rozpoznawalny nasz rozmówca - przyp.red.) spotkaliśmy podczas tegorocznego Wielkiego Wodowania organizowanego przez ekipę Radia Żnin. To między innymi on wraz z silną reprezentacją radiowców odpowiadał za wodne uciechy nad Czaplem.
Swoją przygodę ze kitesurfingiem zaczął w 2006 roku.
- Lubiłem jeździć na nartach. U nas, nawet zimą, nie ma warunków, a wyjazd w góry wiąże się z kosztami. Nie zawsze było mnie stać. Pomyślałem, że można byłoby spróbować pojeździć na nartach po tafli zamarzniętego jeziora - wspomina.
- Trzeba było tylko znaleźć coś, co mogłoby mnie pociągnąć. Grzebiąc w internecie natrafiłem na latawiec. Prosty, 7,5 metrowy, jednopłachtowy... Kupiłem go. Zacząłem trenować, na sucho, bez nart. Po czasie spróbowałem sił na jeziorze.
Kitesurfing jest odmianą surfingu. By go uprawiać potrzebna jest deska i latawiec, który pełni rolę żagla. - To sport stosunkowo tani i łatwy - twierdzi Mirek.
- Nie trzeba wielkich umiejętności i nakładów finansowych. Sprzęt, na którym można robić "pierwsze kroki", kosztuje około 300 złotych.
Bywa jednak niebezpieczny... - Przyznam, że miałem jedno zdarzenie, które zmroziło mi krew w żyłach - mówi. Ćwiczyłem na łące. Startowałem. Złapałem mocny podmuch wiatru i rzuciło mną tak, że wylądowałem na brzuchu, przelatując obok potężnych głazów.
Nasz rozmówca miłością do deski (tym razem w wydaniu lądowym - przyp. red.) próbuje zarazić też swojego syna. Chłopiec skończył dopiero trzy lata, a już próbuje swych sił na żnińskim skateparku.