https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Fight Club w osiedlowym domu kultury. Po premierze w Teatrze Polskim w Bydgoszczy

Jarosław Reszka
Gwiazda rocka - to też jedno z dawnych marzeń mężczyzn z pokolenia X na całym świecie.
Gwiazda rocka - to też jedno z dawnych marzeń mężczyzn z pokolenia X na całym świecie. Dariusz Bloch
Młodzi ludzie jeszcze raz opowiedzieli w bydgoskim teatrze stary „Fight Club”. Moim zdaniem, średnio im to wyszło.

Elliot Rodger – za Wikipedią - syn pielęgniarki i brytyjskiego reżysera, który od najmłodszych lat wykazywał problemy antyspołeczne, spowodowane tym, że był prześladowany w szkole i odrzucany przez rówieśników. Leczył się psychiatrycznie. Prowadził blog i miał konto na YouTube, na obu tych portalach żalił się na samotność i odrzucenie. Przede wszystkim narzekał jednak na frustrację seksualną. Nagrywał filmiki, w których uskarżał się na kobiety, które nie chciały uprawiać z nim seksu, jak i na mężczyzn aktywnych seksualnie. W jego postach odbijał się również rasizm. 23 maja 2014 w Isla Vista, na terenie kampusu Uniwersytetu Kalifornijskiego w Santa Barbara, doszło do masakry. 22-letni Rodger zastrzelił sześć przypadkowych ofiar, po czym palnął sobie w usta.

Masakra w Isla Vista miała miejsce 18 lat po ukazaniu się „Fight Clubu” jako powieści i 15 lat po premierze jej genialnej ekranizacji, wyreżyserowanej przez Davida Finchera (w Polsce film wyświetlany był pod tytułem „Podziemny krąg”). I dziś to właśnie film, który znajduje się wysoko w rankingach najwybitniejszych dzieł kina, można określić jako kultowy. Jego główni bohaterowie, świetnie zagrani przez Edwarda Nortona, Brada Pitta i Helenę Bonham Carter, należą do tzw. pokolenia X, ludzi urodzonych w latach 1965-1980, pierwszej po wojnie generacji zagubionych we współczesności, niepotrafiących zrealizować w niej swych marzeń i ambicji.

Wspominany wcześniej Elliot Rodger to już jednak przedstawiciel pokolenia Y, czyli milenialsów. Fragment jego filmowych pamiętników rzucił zaś na tło sceny w Teatrze Polskim Marcel Osowicki – należący z kolei do pokolenia Z reżyser bydgoskiej, teatralnej adaptacji „Fight Clubu” (pełen tytuł: „Fight Club, czyli męskie kręgi”). Co ta wstawka z videobloga Rodgera miała uzmysłowić? Dlaczego teraz sięga po amerykański przebój sprzed ćwierci wieku polski reżyser, korzystający z tekstu Jakuba Zalasy, kolejnego przedstawiciela pokolenia Z, przenosząc jego akcję z USA do Bydgoszczy i ze zrujnowanego domostwa, w którym z powieści i filmie egzystowali liderzy Fight Clubu, do pralni?

Prawdopodobnie chodzi o wykazanie ponadczasowości i ponadpokoleniowości męskiej klęski. Bydgoski „Fight Club” od pierwowzoru nie odbiegł daleko. Franek Karol Nowiński dobrze zagrał Jacka, cierpiącego na bezsenność więźnia korporacji. Jest to jednak niemal ten sam Jack, którego znamy z roli Edwarda Nortona. Nawet jeśli w finale, przybijając piątkę z Marlą (w tej roli Michalina Rodak), powiedzą sobie: „Jestem Jacek” i „Jestem Marlena”. Nie ma też większego znaczenia fakt, że gang buntowników jedzie wysadzić w powietrze nie drapacze chmur w amerykańskim city, lecz magazyny Panattoni Park na bydgoskich Glinkach. To tylko różnica skali.

Więcej namysłu wymaga kreacja Jerzego Pożarowskiego jako Tylera – obiektu marzeń korpoludka Jacka. Tyler Pożarowskiego mierzy się bowiem nie tylko z Jackiem, ale także z grającym tę postać u Finchera Bradem Pittem. Bydgoski Tyler oczywiście może mieć wiele kompleksów wobec gwiazdora Hollywoodu, lecz pod jednym względem nad nim góruje: amerykański Tyler jest przez Pitta odgrywany, Tyler Pożarowskiego jest nim (a przynajmniej twierdzi, że jest) naprawdę – zwłaszcza w obliczu męskiej klęski.

Pralnia. Dlaczego właśnie ten przybytek miałby stać się siedzibą bydgoskiego Fight Clubu? Najprostsza odpowiedź: bo go łatwo przenieść na małą scenę. Ale chyba nie tylko to się liczyło. „Każda pralka to metaforyczny obiekt” – mówi w pierwszej scenie spektaklu grany przez Mariana Jaskulskiego Bob – tu nie tylko były kulturysta, cierpiący na raka jąder, ale także człowiek z obsługi pralni. W pralni można wyprać nie tylko ciuchy, także pieniądze albo sumienie. Z pralki w finale, trochę jak bóg z maszyny, wyskoczy też kołtun, ukazując rozdwojenie jaźni słabeusza Jacka, którego owocem jest przebojowy Tyler.

Najlepsza scena? Koncert bydgoskich „przegrywów”, którzy założyli rockową kapelę. Iluż z nas, dzisiejszych 50- czy 60-latków nie marzyło, by dać czadu na scenie przed szalejącą masą fanów? Piątka looserów plus looserka z Teatru Polskiego pokazali ten trans z marzeń z entuzjazmem szaraków, udających Keitha Richardsa z łopatami zamiast gitar.

A czego najbardziej zabrakło mi w bydgoskim „Fight Clubie”? Krwi, oczyszczającego, przynajmniej do czasu, mordobicia. Bez tego Fight Club to tylko Dyskusyjny Klub Filmowy w domu kultury.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska