https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Jestem z tych Wałęsów

Rozmawiał Adam Willma
- To ciekawe poznawać własnego ojca.
- To ciekawe poznawać własnego ojca.
Rozmowa z JAROSŁAWEM WAŁĘSĄ, referentem - archiwistą w Biurze Lecha Wałęsy, współzałożycielem Stowarzyszenia im. Lecha Wałęsy

     - Ostatnio sporo o Panu w mediach.
     - I odpowiadam ciągle na te same pytania. Dotyczące braci itp.
     - Dziwi się pan? Pana bracia nie mieli najlepszej prasy.
     - Zrobiono z nich diabłów, szkoda mi ich.
     - Trochę sobie na to zapracowali.
     - Moi bracia ulegli wpływom środowiska. Trudno mi ich potępiać. Mogę im współczuć. Młody człowiek potrzebuje przynależności do grupy, a nadużywanie alkoholu jest elementem polskiego życia. Wszystko to się odbiło na rodzicach, którzy zasługiwali na trochę mądrzejszych synów.
     - Jest pan podobny do ojca?
     - W zachowaniu bardzo. Jestem uparty, chyba bardziej niż on. Często się dziwimy, dlaczego ten drugi nie jest w stanie ustąpić, ale w końcu płynie w nas ta sama krew.
     - O co się spieracie?
     - O różne rzeczy, ostatnio najczęściej o komputery. Niedawno spór dotyczył ładowania komputera. Zakończyło się patem.
     - Ojciec używa argumentu, że jest z branży elektrycznej?
     - Używa, ja mu na to odpowiadam, że jestem z pokolenia informatycznego.
     - Jak reagują ludzie, kiedy się pan przedstawia jako Wałęsa?
     - Różnie, ale zwykle życzliwie. Przyzwyczaiłem się, w końcu Wałęsą jestem od 28 lat.
     - Pytają "czy to z tych Wałęsów"?
     - Tak. Jeśli mam do czynienia z Polakiem, to zwykle mówię prawdę. W przypadku cudzoziemców czekam na reakcję. W Stanach zdarzało mi się często, że ludzie nie wierzyli. Rzadko się zdarza, żeby ludzie nie reagowali na to nazwisko i na wizerunek ojca. Kiedy chodzimy sobie ulicami, w Europie zwykle przechodnie oglądają się za nami. Z czymś im się ta twarz kojarzy.
     - Nie myślał pan, żeby wykorzystać nazwisko jako markę handlową?
     - Mój pracodawca na pewno by się na to nie zgodził. Jest typem idealisty. Ale władze naszego kraju niestety nie biorą pod uwagę tego, że nasze nazwisko to marka rozpoznawalna na całym świecie. W moim przekonaniu ta marka nie jest odpowiednio wykorzystana. Ostatnio byliśmy w Niemczech, przywiozłem stamtąd plik bardzo ciekawych wizytówek, dzięki którym będzie można nawiązać kontakty między studentami i wprowadzić trochę niemieckiego biznesu do Gdańska. To efekt tylko prywatnych rozmów, a gdybyśmy to zrobili na skalę rządową?
     - Jest pan oczkiem w głowie taty?
     - Nigdy w życiu. Wydaje mi się, że oczkiem w głowie jest moja najmłodsza siostra, Brygida.
     - Jakie stosunki panowały między braćmi?
     - Braterskie. Czasem braliśmy się za łby, pomagaliśmy sobie w biedzie. Ale ja jakoś zawsze byłem trzymany z dziewczynami.
     - Pamięta pan jeszcze mieszkanie w bloku?
     - Oczywiście, bo tam atmosfera była niezwykła - życzliwość ludzi, braterstwo. Na Stogach warunki mieszkaniowe były fatalne, spaliśmy z braćmi w czterech w jednym łóżku. Na Zaspie było już dużo lepiej - dziewczynki były małe, więc spały w jednym pokoju, chłopaki - po dwóch na pokój.
     - Tata opowiadał bajki?
     - Nie, nie przypominam sobie. Zresztą nie miałem chyba takiej potrzeby. Kiedy byłem mały, żeby zasnąć, musiałem trzymać mamę za palec. Później słuchałem w radiu Teatrzyku Zielone Oko, takich kryminalnych historii, to mi działało na wyobraźnię.
     - Miał pan okazję odwiedzić mieszkanie na Zaspie po latach?
     - Widuję je z daleka. Kilka razy miałem nawet ochotę wejść, ale zrobili domofony i jakoś głupio mi zadzwonić. Z tego co wiem, to nasze mieszkanie zajęła inna wielodzietna rodzina.
     - Ojciec często się z wami bawił?
     - Jak miał czas, a miewał go rzadko. Często zabierał nas na spacery, na Westerplatte. Nam się to nie podobało, bo w niedzielę w telewizji leciała "Załoga G". Dziś z perspektywy czasu przeprosiłem się z tymi spacerami.
     - Lech Wałęsa wspomina, że w trudnych czasach rolę ojca przejął Mieczysław Wachowski. Jak pan zapamiętał to ojcowanie?
     - Ja nawet dobre pół roku mieszkałem u pana Mietka. Był dobry, nauczył mnie jeździć na rowerze.
     - Utrzymujecie panowie kontakty?
     - Sporadyczne. Nie wiążą nas interesy ani wspólne znajomości.
     - Nie jest przyjacielem rodziny?
     - Może jest, ale ja rzadko bywam u rodziny. Wczoraj przyjechałem z dłuższej podróży i nie poznałem nawet własnego mieszkania.
     - Jak pan zapamiętał atmosferę stanu wojennego?
     - Pojawiała się rodzina, bliższa i dalsza, sporo pomagał ksiądz Jankowski. Ksiądz Jankowski pozostaje przyjacielem domu.
     - Chłopaki ze szkoły zazdrościły tego Nobla?
     - Jakoś to przeszło bez echa. Ja sam sobie nie za bardzo zdawałem sprawę, co to jest ten Nobel. Pamiętam tylko, że tej nocy było w domu bardzo tłoczno. Spaliśmy jacyś tacy upchani. W domu było pełno rodziny, przyjaciół, wesoła atmosfera. Ale w szkole nie, moja ówczesna wychowawczyni była bardzo lojalna wobec czerwonej legitymacji.
     - Tata chodził na wywiadówki?
     - Nie, mama chodziła.
     - I ona wymierzała karę za dwójki?
     - Ale ja byłem wówczas całkiem niezłym uczniem! W tamtych latach miałem prawie same piątki, co było dla rodziców pewnym zaskoczeniem po doświadczeniach z braćmi.
     - Ojciec był dumny?
     - Dumny nie, mówił że też miał takie świadectwa w szkole i że mu dorównuję.
     - Można było przyprowadzać kolegów do domu?
     - Jasne, przychodzili do nas koledzy, bawiliśmy się resorakami. W liceum to się trochę zmieniło, powstał jakiś dystans, ludzie nie chcieli przychodzić.
     - Mama prowadziła rządy twardej ręki?
     - Tak, za bardzo nas nie rozpieszczała. Miała posłuch, chociaż kiedy przychodziło co do czego, padało hasło "bo powiem ojcu" i to zwykle wystarczało.
     - Ojciec brał się do gotowania?
     - Słyszałem jakieś legendy o zupie na gwoździu, ale za bardzo tego gotowania nie pamiętam. Owszem, kiedy mama leżała w szpitalu, ojciec musiał się nami zajmować. Jakoś to przeżyliśmy, to była prawdziwie męska przygoda.
     - Kiedy się pan ostatecznie wyprowadził z domu rodziców?
     - Cały ubiegły rok, po powrocie ze Stanów, mieszkałem z rodzicami na Polankach. To było fatalne, bo w USA mieszkałem już na swoim, przyzwyczaiłem się do kawalerskiego życia, a tu nagle ktoś wchodzi do pokoju bez pukania, robi porządki w szafach albo dobiera mi ubrania.
     - Wielu gości, którzy bywali w mieszkaniu Wałęsów, dziś jest po przeciwnej stronie politycznej barykady. Te animozje przenoszą się z ojca na syna?
     - Tak, choćby z tego względu, że podzielam wiele poglądów szefa.
     - Dlaczego wybrał pan studia politologiczne? Nie dość było panu polityki w domu?
     - Polityka praktyczna jest rzeczywiście bardzo brudna. Polityka z książek potrafi być inspirująca i ciekawa.
     - I jak wygląda działalność Lecha Wałęsy w kontekście polityki książkowej?
     - Zdałem sobie sprawę, jak kiepskim politykiem jest mój ojciec. Ojciec jest szczery i uczciwy, nie owija w bawełnę, unika gierek politycznych. Ktoś taki nie może być dobrym politykiem
     - Uchodził za sprytnego gracza.
     - Gdyby tak było, może byłby jeszcze dziś czynnym politykiem.
     - Bywa, że krytykuje pan wystąpienia ojca?
     - Bardzo często. To jest moja rola tutaj, żeby krytycznie spoglądać na to, co robi pan prezydent. Czasem te moje uwagi przyjmuje, czasem nie.
     - Ma pan spory komfort - szef nie wyrzuci pana z pracy.
     - Może dlatego jestem pierwszym pracownikiem, który pozwala sobie na taki krytycyzm. Myślę, że wyjdzie to prezydentowi na zdrowie. Często chodzi o słowa. Ja rozumiem, o co chodzi, ale nie wszyscy odbiorcy muszą to rozumieć. Po moich interwencjach prezydent przestał na przykład używać terminu "epoka powietrza".
     - W pewnym momencie poparcie dla Lecha Wałęsy zaczęło gwałtownie spadać. Jak pan reagował na krytyczne głosy?
     - Często wdawałem się w rozmowy o Wałęsie z obcymi ludźmi. Czasem na końcu się przedstawiałem. Ciekawa zabawa.
     - Wstydził się pan za ojca?
     - Niech pomyślę... Nie, nigdy.
     - Jak pan trafił do Stanów?
     - To był naturalny wybór, w Stanach miałem znajomych, którzy pomogli mi znaleźć szkołę. Tata był bardzo przeciwny temu wyjazdowi. Bał się, że zmienię wiarę, czarno to widział. To było ostatnie pół roku jego prezydentury. Udało mi się otrzymać stypendium, bez tego byłoby krucho.
     - Takim był pan dobrym studentem?
     - Trudno powiedzieć. Chcieli mnie w tej szkole i byli gotowi jeszcze za to płacić, więc szkoda było nie skorzystać.
     - Jak wyglądała Polska zza Atlantyku?
     - Amerykanie chcieli mnie przekonać, że Polacy to antysemici. I prawie mnie przekonali. Kiedy przyjeżdżałem do Polski i spotykałem się z kolegami, słuchałem ludzi i widziałem nienawiść w ich oczach. Ale może po prostu trafiłem na złych ludzi. W Stanach stwierdziłem, że potencjalnie możemy bardzo wiele osiągnąć, kiedy już tylko wyjdziemy na prostą. Za kilka lat będziemy mieli te same przywileje, co wszystkie kraje członkowskie i wierzę, że będzie wspaniale.
     - Ma pan amerykańskie obywatelstwo?
     - Nie, korzystałem z wizy studenckiej. Żeby otrzymać obywatelstwo, trzeba było wypisywać jakieś podania, prosić. Nie miałem na to ochoty. A czy mi źle być Polakiem?
     - Nabrał pan dystansu do wydarzeń w kraju?
     - Stałem się bardziej obiektywny. Niektórzy mówią złośliwie, że się zamerykanizowałem. Może jestem w stanie zobaczyć więcej.
     - I co pan widzi?
     - Zadziwia mnie to, że pomimo takich fatalnych warunków jakoś żyjemy i dajemy sobie radę. Życie z tymi świadczeniami, z tymi wypłatami, z tymi uchwałami i z tymi politykami... W głowie się nie mieści, że dajemy sobie radę. Napawa mnie to radością, bo w przyszłości może być tylko lepiej.
     - Jak wypada zestawienie obecnego prezydenta z kadencją Lecha Wałęsy?
     - Często słyszę, że obecny prezydent ma styl i klasę, której brakowało Wałęsie. Jakoś w Stanach Zjednoczonych tego nie widać. Kiedy przyjeżdżał Lech Wałęsa, to było wydarzenie, a przyjazd Aleksandra Kwaśniewskiego nikogo nie interesował. Pewnie obecny prezydent lepiej wygląda przed kamerą, częściej spotyka się z gwiazdami i częściej grywa w tenisa, mnie jednak zraża zmianą poglądów, ślizganiem się, niejednoznacznością...
     - Termin "falandyzacja" ukuto za kadencji Lecha Wałęsy.
     - Owszem, ale "falandyzacja" powstała przy pracy, jako efekt uboczny dążenia do zmian, a nie politycznej kosmetyki, którą uprawia Kwaśniewski.
     - Miał pan czas przyjrzeć się amerykańskiej polityce. Co się nadaje do importu?
     - Niewiele. Nie bardzo podoba mi się to amerykańskie obrzucanie błotem.
     - Jakiego rodzaju kariera polityczna się panu marzy?
     - Żadna. Marzę, żeby siedzieć sobie cichutko w domu i napisać książkę. Żyć miło, spokojnie i szczęśliwie. To marzenia, rzeczywistość wymaga jednak zaangażowania.
     - O czym by pan napisał, proszę uchylić rąbka tajemnicy.
     - Nie będę uchylał, parę razy opowiedziałem i okazało się, że zrobili z tego film (śmiech), straciłem miliony dolarów.
     - Beletrystyka?
     - Hmm, wyobraźni mi nie brakuje...
     - Spotykacie się całą rodziną w domu rodziców?
     - Całą rodziną nie, częściami. Każdy ma swoje życie. Ja jestem ostatnim kawalerem. W komplecie jest nas 24 albo 26 osób, już nie pamiętam, wszyscy zbierają się tylko na Wigilię. Wszyscy jesteśmy zalatani, nie ma czasu na utrzymywanie częstych więzi rodzinnych.
     - Czy Lech Wałęsa powinien pozostać na politycznej emeryturze?
     - Jako pracownik chciałbym zobaczyć go w aktywnej roli. Jako syn, wolałbym, żeby dał sobie spokój z tym użeraniem się z niewdzięcznym ludem. Cóż, myślę, że gdyby stosował się do moich zaleceń, mógłby jeszcze osiągnąć wiele. Niestety, nie jest chyba w stanie tego zrobić. Zbyt trudno mu osiągnąć kompromis.
     - Stąd 1 procent poparcia w poprzednich wyborach?
     - To było coś oczywistego. Kampania była amatorska, wziąłem w niej udział, sporo jeździłem, rozdawałem ulotki, zbierałem kwestionariusze, brałem czynny udział, ale oczekiwałem porażki.
     - Czego tamta porażka nauczyła ojca?
     - Nie wiem, nie rozmawialiśmy o tym. Prezydent nie lubi rozmawiać o przeszłości, znacznie lepiej wychodzą nam rozmowy o przyszłości.
     - Co się zmieniło, od kiedy Lech Wałęsa jest pana pracodawcą?
     - Przede wszystkim mam straszne trudności z nomenklaturą. Najczęściej mówię "pan prezydent", żeby ułatwić sobie życie. Chodzi o zachowanie profesjonalizmu, bo jak by to wyglądało, gdybym do szefa mówił "tato".
     - Nie poszedł pan na skróty tą posadą w biurze własnego ojca?
     - Jestem tu, gdzie chciałbym być, robię to, co chciałbym robić. Zarówno prywatnie, jak i służbowo. To ciekawe poznawać własnego ojca.
     - Bracia panu nie zazdroszczą?
     - Każdy z nich mógł tu być przede mną. Robią to, co lubią.
     - Czym się zajmują?
     - Bogdan jest oficerem ABW, Sławek miał chyba otworzyć firmę komputerową, zawsze był w tym dobry. Przemek pracuje jako pracownik cywilny w służbie granicznej. Magda zaocznie kończy studia i wychowuje synka, Ania to samo. Marysia jest w połowie studiów, Brygida kończy Technikum Ochrony Środowiska.
     - W tej chwili jest pan referentem archiwistą. Co należy do pana obowiązków?
     - Przychodzę do pracy o 8.30. Sam sobie jestem szefem, kiedy skończę pracę, idę do domu. Piszę listy, przyjmuję patronaty, organizuję spotkania, odbieram maile.
     - Kto pisze do Lecha Wałęsy?
     - Różnie, niech spojrzę w komputer. W tej chwili mam Forum Europejskie, Polonię amerykańską, kogoś z Korei Południowej, student z Łodzi, uniwersytet ze Stanów... To są miłe rzeczy. Najsmutniej, gdy przychodzą prośby o pomoc od ludzi chorych i cierpiących. Nie daje mi to spać po nocach.
     - Jaką szansę na awans ma referent archiwista w biurze Lecha Wałęsy?
     - Taką jaką sam sobie wykuję. Jestem kowalem swego losu. Chciałbym dojść do funkcji dyrektora biura, bo obecna pensja nie wystarcza na opłacenie rachunków za komórkę.
     - Kiedyś zajmie pan fotel szefa?
     - Zobaczymy. Żeby brać pod uwagę to, co ma pan na myśli, zostało mi jeszcze trochę czasu.
     - To może najpierw wybory parlamentarne?
     - Mój ojciec nigdy nie był posłem.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Biznes

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska