Ostatnio skojarzenia z małpim zadem wróciły, gdy usłyszałem o ułaskawieniach przez Joe Bidena jego syna oraz - a dlaczegóż by nie? - kumpli z ferajny wojskowo-politycznej.
I tu dwie kwestie. Po pierwsze, pewnych rzeczy się nie robi, bo wstyd. Wprawdzie urzędujący prezydent ułaskawił swojego syna, bo mógł. I nie jest ważne, że młody Biden o wdzięcznym imieniu Hunter, czyli po polsku myśliwy, łowca, który upolował sobie trochę nielegalnej broni, a przy okazji - jak to u myśliwych - pokombinował przy podatkach… Hunter, który dobrze wiedział, że wolno mu mniej u boku swego ojca poszedł na całość, licząc - być może - na prezydencką parasolkę prawną seniora. Druga kwestia, która wręcz budzi mój wstręt przy okazji holdingu Hunter& Joe, to spisanie na straty milionów wyborców, którzy uwierzyli 46. Prezydentowi USA, że NAPRAWDĘ działa wyłącznie na rzecz Amerykanów, ich, praw, wolności i demokracji. Filmowcy ze Stanów do mistrzostwa opanowali sztukę tworzenia dzieł, które na klaśnięcie wyciskają łzy. Pokazują heroizm bohaterów, ich bezkompromisowość w walce o wartości. A tu na koniec przyjdzie wesoły Joe i powie, że to tylko taka ustawka i cyrk, bo przecież rodzina jest najważniejsza.
Przy okazji, nie uważam, by instytucja ułaskawienia była najlepszym instrumentem współczesnych demokracji. Z historycznego punktu widzenia pewnie miała jakiś sens. Dzisiaj wydaje się archaizmem.
Analizując polską Konstytucję, nie znajdziemy tam żadnych wytycznych to zastosowania prawa łaski (pomijając fakt wykluczenia z łaski osób skazanych przed Trybunałem Stanu). Głowa Państwa nie ma więc żadnego obowiązku tłumaczenia się ze swoich decyzji. Mało tego, nawet osoba ułaskawiona nie musi wyrazić na to zgody. Czyli nawet jeśli jakiś osadzony (tu polecam przypadek pokazany w „Skazanych na Shawshank”) bardzo by nie chciał opuścić gościnnych murów sanatorium we Wronkach, to i tak będzie mógł jedynie przyjść z tym do mediów.
Paradoks ten polega w istocie na zmuszeniu człowieka do wyjścia na wolność, czyli ograniczeniu jego prawa do samostanowienia. Oczywiście zagłębiłem się już trochę w meandry i filozofię prawa, jednak uważam, że ingerencja władzy wykonawczej w istotę działania władzy sądowniczej jest co najmniej na cenzurowanym.
Ostatnie wydarzenia w USA, czy nie tak dawne przykłady ułaskawień w Polsce są na to dowodem. I tak oto historia oraz, a jakże Republikanie, będą mogli z uciechą walić w zadek byłego prezydenta, którego palma, na którą się wspiął, odbiła naprawdę mocno…
Na liście politycznych absurdów w kraju nad Wisłą w tym tygodniu bardzo wysoko uplasował się Krzysztof Stanowski - właściciel i prowadzący w Internecie Kanał ZERO. Stanowski wymyślił sobie, że wystartuje w wyborach prezydenckich. Oczywiście na wygraną nie ma żadnych szans, co zresztą głośno przyznaje. Jeśli jednak zbierze wymagane do rejestracji kandydata 100 tysięcy podpisów, huzia na Józia!
Dla Stanowskiego kampania wyborcza to doskonały czas na autopromocję i monetyzowanie własnej popularności. Stanowski wie, że zasiadając w Pałacu Prezydenckim, prawdopodobnie zanudziłby się na śmierć, ale jest to tak mało prawdopodobne, że nawet nie musi uczyć się języków, bo dyplomacja mu raczej nie jest pisana. Tymczasem jednak Stanowski wie bardzo dobrze, jak znaleźć luki w niedoskonałym systemie naszej demokracji i wycisnąć z niej jak najwięcej korzyści dla samego siebie.
Na początek wspomniana popularność. Za chwilę Stanowski będzie wszędzie. Jego skok wyników rozpoznawalności po kampanii zanotuje himalajskie wyże. Ponadto, chcąc, nie chcąc, zacznie być politykiem, bo o polityce będzie musiał gadać. Wreszcie przejdzie do historii jako „kandydat na Prezydenta Rzeczypospolitej”. No co, brzmi nieźle, prawda?
Niestety będą też ofiary tej hucpy i eksperymentu. Młodzi ludzie, także ci mniej poważnie patrzący na politykę, dostaną kandydata, który formalnie stanie obok tych wagi ciężkiej. I na pozór wszystko będzie tak samo. No pozór, bo przecież obywatele zapłacą z tę stanowską autopromocję. Media będą musiały traktować go z atencją i dawać mu tak zwany czas antenowy. I choć wszyscy po cichu będą „mieli bekę”, to każdy będzie robił dobrą minę do złej gry.
Pocieszające jest jedno: gdy Stanowski zbierze sto tysięcy podpisów i zarejestruje się jako kandydat na Prezydenta RP, nie będzie podlegał żadnej taryfie ulgowej. A dziennikarze w takich sytuacjach mają ciąg na bramkę.
Autor jest redaktorem naczelnym Polskiego Radia PiK w Bydgoszczy.
