W Sądzie Okręgowym w Bydgoszczy trwa proces 39-letniego Kazimierza L. Jest oskarżony o to, że 15 sierpnia ubiegłego roku w Aleksandrowie w pobliżu Strzelców Dolnych zabił 46-letnią autostopowiczkę Arlettę K. Ciało ofiary polał benzyną i podpalił.
Wczoraj sędzia Marek Kryś przesłuchiwał biegłą z dziedziny chemii. W laboratorium kryminalistycznym komendy wojewódzkiej w Bydgoszczy badano ślady na strzępkach nadpalonej odzieży Arletty K.
- Na fragmentach ubrania były ślady węglowodorów - wyjaśniała biegła chemiczka.
- Czy można ustalić, że była to ta sama benzyna, którą w bagażniku swojego auta przewoził oskarżony? - pytał sędzia. - Tego nie można ustalić - padła odpowiedź.
Wczoraj zeznawała też znajoma Arletty. - Znałyśmy się od dziesięciu lat - tłumaczyła kobieta, która pracowała razem z oskarżoną w tej samej bydgoskiej firmie. To przedsiębiorstwo zajmujące się segregowaniem odpadów. Sędzia zapytał, kiedy po raz ostatni widziała K.
- To było w dniu jej zaginięcia. Wracałyśmy autobusem z pracy. Ja wysiadłam na przystanku przy Tesco, Arletta jechała dalej. Miała wysiąść przy rondzie Jagiellonów.
Przeczytaj także: Biegli znaleźli ślady DNA na szaliku, którym matka udusiła 1,5-rocznego Filipka
Tu w opisywanej historii pojawiają się rozbieżne wersje. Kazimierz L. twierdzi, że Arletta K. wysiadła z podmiejskiego busa w pobliżu Czerwonej Karczmy w Aleksandrowie i tam wsiadła do jego samochodu. Utrzymuje, że kobieta próbowała się do niego "dobierać".
- Próbowała się przytulić - mówił Kazimierz L. na odtwarzanym wczoraj w sądzie nagraniu z wizji lokalnej. - Powiedziałem, żeby spierd... Wypchnąłem ją z samochodu.
Na wizję lokalną śledczy Prokuratury Rejonowej Bydgoszcz-Północ zawieźli L. w pobliże skrzyżowania na trasie z Bydgoszczy do Strzelców. To tam 15 sierpnia morderca czaił się na swoją ofiarę. Czekał kilka godzin, aż ujrzy Arlettę idącą z przystanku busa. Wsiadła do jego samochodu. Z szosy zjechał na leśne bezdroża. Około 500 m od głównej drogi w rejonie Aleksandrowa miało dojść do kłótni między zabójcą a ofiarą. L. twierdzi, że po wypchnięciu Arletty z samochodu zawrócił, ale stanęła mu na drodze. Wysiadł, wyjął nóż ze schowka w drzwiach vw i zadał K. kilkanaście ciosów.
Na wizji lokalnej L. przyznał się, że po zamordowaniu polał ciało K. benzyną i podpalił. Wcześniej zabrał jej cztery pierścionki i naszyjnik.
Łup zdążył spieniężyć. Jeszcze tego samego dnia wrócił do domu i wyjechał ze swoją partnerką na planowany urlop nad Bałtyk. W procesie kobieta zeznała, że nie wiedziała o tajemnicy skrywanej przez jej przyjaciela. Kiedy zatrzymano L. i prawda wyszła na jaw, zerwała z nim kontakty.
- Arletta dojeżdżała busem z Bydgoszczy do Czerwonej Karczmy - wyjaśniała wspomniana koleżanka K. - Dalej do domu szła pieszo, czasem ktoś ją podrzucił. Raz powiedziała, że podwiózł ją jakiś pan. Później w rozmowie wyszło, że - tu spojrzała na oskarżonego - to znajomy jej zięcia.
Koleżanka zaznaczyła, że Arletta była spokojną, rodzinną kobietą: - Nie szukała przygód. Zajmowały ja sprawy rodzinne. Cieszyła się z tego, że urodziła jej się wnuczka.
Nadpalone zwłoki Arletty K. znalazł przypadkowy kierowca. Przy ciele leżącym na skraju polanki w lesie znaleziono papierośnicę. Prawdopodobnie zabójca chciał tak upozorować nieszczęśliwy wypadek. Najbardziej prawdopodobny motyw zbrodni to chęć rabunku. L. twierdzi, że szef w jego firmie budowlanej nie przekazał mu w terminie kilkuset zł. To miały być pieniądze na letni urlop.
Z kolei jednym z najważniejszych dowodów obciążających Kazimierza L. są ustalenia z badań osmologicznych. Policyjny pies tropiący wyczuł zapach ofiary na tylnym siedzieniu volkswagena, który należał do oskarżonego.
Kazimierzowi L. grozi 25 lat więzienia, albo dożywocie.
Czytaj e-wydanie »