Papkowata breja bez smaku, to krem z jarzyn, a blade jak ściana mięso, to duszone udko kurczaka. Do tego tarta marchew i suche ziemniaki (tłuszczu dodawać nie wolno) i osłodzony miodem kompot. Tak obiad w szkolnej stołówce opisuje Ola, toruńska gimnazjalistka.
Uczniowskie sposoby
- Tylko raz daliśmy się wpuścić w maliny - mówi uczennica. - Następnego dnia prawie wszyscy przynieśli z domu własną sól. Dopiero wtedy dało się to zjeść.
Ze szkół w regionie znikają kolejne sklepiki. A uczniowie już handlują słodyczami
Rozporządzenie resortu zdrowia regulujące żywienie uczniów w placówkach oświatowych spowodowało prawdziwą rewolucję.
Pierwszego września okazało się, że w szkolnych kuchniach nie wolno używać już żadnych koncentratów, tradycyjnej soli i cukru oraz smażyć częściej niż raz w tygodniu (smażenie dopuszczono wyłącznie na oleju rzepakowym), a mięso najlepiej dusić albo gotować na parze. Dopuszczalne są mieszanki ziół, miód i inne naturalne składniki. Szkolne jedzenie straciło przez to smak.
- Nie ukrywam, że nie jest łatwo sprostać tym wszystkim ograniczeniom - informuje Anna Karaś, dyrektor Szkoły Podstawowej nr 6 przy ul. Łąkowej. - Kucharki i intendentki z różnych szkół wymieniają się między sobą doświadczeniami, są na gorącej linii. W planach mamy szkolenie, żeby gotować tak, jak nakazują przepisy.
Niechęć do zmian
- Zaczęliśmy od wyczyszczenia magazynów z tego, czego nie można już było używać - dodaje Anna Karaś. - Potem było drobiazgowe czytanie przepisów i żmudne układanie jadłospisu. Wydajemy dziennie 350 obiadów i zależy nam na tym, żeby były smaczne. Dzieci też potrzebują czasu, żeby się przyzwyczaić. Dziś nie chcą jeść np. naturalnych jogurtów.
W innej toruńskiej placówce - jak opowiada nam jej pracownica - dzieci też nie są chętne zmianom.
Oto przykład: W sąsiadujących ze sobą salach śniadanie jedzą dwie przedszkolne grupy 5-latków. Pierwsze z nich są w oddziale 10-godzinnym, gdzie mają pełne wyżywienie. Na ich talerzykach spoczywają bułki z pastą serowo-szpinakową, w kubeczkach stoi ziołowa herbata.
Wolą słodkie drożdżówki
Dzieci wyglądają na kompletnie pozbawione apetytu i z zazdrością spoglądają do sąsiedniej sali, gdzie objadają się 5-latki z oddziału 5-godzinnego, które drugie śniadanie przynoszą z domu. Pałaszują drożdżówki, kanapki z salami i wędzonym kurczakiem. Dyrekcja placówki zdecydowała, że w tej sytuacji posiłki odbywać się będą o różnych porach - po to, żeby dzieciom nie było przykro.
Adam Orgacki, dyrektor Zespołu Szkół nr 31 na Rubinkowie przyznaje, że początek września to gorący okres. Codziennie na obiady do szkolnej stołówki przychodzi 200 dzieci. - Wiele się zmieniło, mimo że zawsze staraliśmy się prowadzić zdrową kuchnię - mówi.
- Zainteresowanie posiłkami nam nie spadło, w najbliższym czasie nie będzie też potrzeby podnoszenia ceny. Nie ukrywam jednak, że obiady wyglądają inaczej.
Potrzebny nowy sprzęt
W Zespole Szkół nr 8 na Rubinkowie, gdzie w piątek królował barszcz czerwony z makaronem, ryba i kompot, a w poniedziałek ogórkowa i kluski ziemniaczane z twarogiem, nikt nie próbuje nawet mówić, że jest łatwo. - Poprzednio większość rzeczy była smażona - informuje Grzegorz Bortnowski, dyrektor "ósemki". - Dzieci ze smakiem jadły schabowe, mielone, placki. Teraz menu musieliśmy zupełnie zmienić, nauczyć się gotować po nowemu, na bazie zdrowej żywności. Obawiam się, że to nie pozostanie bez wpływu na cenę pojedynczego obiadu. Poza tym mamy braki sprzętowe, by móc gotować tak, jak nakazuje ministerstwo.
Obiady zdrożeją?
Wzrost cen w szkolnych stołówkach jest jedynie kwestią czasu. Wszystko przez to, że o wiele droższy zrobił się tak zwany wsad do kotła. Sprawdziliśmy, że 350 gramów morskiej soli z obniżoną zawartością sodu, ale za to z potasem i magnezem, kosztuje około 4 zł. Natomiast kilogram zwykłej kamiennej soli, to jedynie 1,5 zł. Za paczkę zakazanego obecnie cukru szkoły płaciły dotychczas tylko około 3 zł, a za kilogram miodu, którym obecnie mogą słodzić napoje, zapłacą dużo więcej, bo około 26 zł.
"Zadbałam o to, żebyście nie byli grubaskami". TVN24/x-news