Pożar wybuchł w Kosowie wczoraj, kilka minut przed godz. 6. Po chwili na miejsce przyjechały pierwsze wozy strażackie. Strażacy wyciągnęli sprzęt, ale nie mogli go użyć. Musieli się skupić na szukaniu zaworów, do których mogliby się podłączyć. - Były źle oznakowane i przysypane ziemią - mówi Marek Tobolski, kapitan, który dowodził akcją gaśniczą z Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Świeciu. - Ratownicy szukali ich tam, gdzie kierowała tabliczka informująca o umieszczeniu zaworów. Znalazły się w zupełnie innych miejscach.
Błąd w oznakowaniu
Strażacy stracili cenny czas. Gdy już udało im się podłączyć do hydrantu, okazało się, że dopływ blokuje zamarznięta woda.
- Dopiero po czasie ciśnienie przepchało lód - mówi Tobolski.
Sytuację uratował staw, sąsiadujący z gospodarstwem. - Zastąpił hydrant, którego ktoś zaorał na polu - dodaje oburzony.
Zdaniem strażaków, głównym winowajcą są wodociągi. - Był ewidentny błąd w oznakowaniu zaworów - uściśla Tobolski. - Wodociągi powinny raz w roku, a nawet dwa, je kontrolować - tłumaczy kapitan. - Możliwe, że ktoś dla żartu przekręcił tabliczkę. Co na to przedstawiciele wodociągów? Wczoraj nie byli uchwytni.
W pożarze spaliły się tuczniki, maciory i prosięta, 30 ton siana, trzy tony bobiku, dwie tony jęczmienia i tona mieszanki zbożowej. Ponadto mercedes i maszyny rolnicze. Straty szacowane są na 150 tys. zł.
Do sprawy wrócimy.
Pożar mógł być mniejszy
(jam)

Zbigniew Kufel, właściciel gospodarstwa, był rozgoryczony nieskładną pracą zawodowych strażaków. Za to za szybką reakcję reakcję druhów z OSP. - Gdyby nie oni i sąsiedzi, straty byłyby jeszcze większe - twierdzi pogorzelec.
Wczoraj rano w Kosowie wybuchł pożar. Jego ugaszenie utrudniło poszukiwanie zasypanego hydrantu. Straty wynoszą 150 tysięcy złotych.