Pamiętacie sprawę tych zegarów odmierzającymi czas przy światłach drogowych? Najpierw się pojawiły, potem okazało się, że są śmiertelnym zagrożeniem, no i wróciły po kwarantannie nie szkodząc już nikomu. Podobnie było z ekranami dźwiękochłonnymi, które z początku postrzegane były jako wykwit nowoczesności, a później stoczyły się do rangi ekogłupoty i wyciskacza podatniczych pieniędzy. Efekt? Wskutek rozbudowy dróg (zwłaszcza średnicowych) nie ma już w miastach miejsca, w którym można byłoby uchronić się przed hałasem. Wszechobecny szum zawładnął nawet domkami z ogródkiem na przedmieściach.
Ale spokojnie, za chwilę wahadło stuknie z drugiej strony.
Najbardziej niepokojące wieści dochodzą z frontu wiatrakowego. Tu akurat wydawało się, że poszliśmy po rozum do głowy i wypracowaliśmy rozsądny kompromis. Ustalono, że turbiny nie powinny pojawiać się w odległości bliższej domostw niż 10-krotność ich wysokości. A to dlatego, że jednym wiatraki nabijają kabzę, a innym zmniejszając wartość nieruchomości i komfort życia. OK, niech sobie stoją stadami na morzu albo innym odludziu, ale wara im od naszych ogródków.
Tymczasem kampania proturbinowej już ruszyły z kopyta i zaraz będę musiał założyć foliową czapeczkę, jako symbol zainfekowania „pseudonauką”. Bo przecież z wiarygodnych źródeł wiadomo, że wiatraki są zdrowe szpinak i tran. I tylko głupki w rodzaju Państwowego Zakładu Higieny albo zespołu badawczego z Polskiej Akademii Nauk (m.in. prof. Janiak i prof. Podolak Dawidziak) mogą opowiadać dyrdymały o zagrożeniach.
A co mi tam, niech mnie rozjedzie parowóz ekologizmu. Tym bardziej, że już raz dałem się nabrać – gdy pojawiła się narracja o złowieszczych żarówkach, które trzeba było koniecznie zastąpić świetlówkami. Od tego czasu wylaliśmy do oceanów setki ton rtęci, łyknęliśmy bajki o długowiecznych źródłach światła i pozwoliliśmy, aby ekspertyzy antyżarówkowe znikły bez śladu (serio, nikt nie wie gdzie się podziały).
Panowie rozpędzający wahadło, wrzućcie na luz!
