Spłonęła chata w Malachinie

Sąsiad Adnrzej Pastwa jak zawsze zaoferował swoją pomoc. Wcześniej pogorzelcy chodzili do niego po wodę. Teraz przyjął na najbliższe dni męża zmarłej kobiety.
(fot. Anna Klaman)
W pożarze zginęła 50-letnia pani Mirosława. Jej męża nie było w domu. Był na budowie w okolicznej miejscowości. Pierwszy pojawił się na miejscu i próbował ratować żonę. Ale było już za późno. Zdołał ją tylko wyciągnąć do kuchni. Musiał się wycofać. - Gdy otworzyłem drzwi, buchnął ogień - opowiada. - Żona leżała nieruchomo. Nie wiem, być może już nie żyła.
Teraz pan Mirosław mówi, że nie ma po co żyć i co chwilę twierdzi, że pani Mirosława zginęła przez niego. - Nie wyciągnąłem jej i zostawiłem. Przeze mnie spaliła się. Nie chcę już żyć. Powinienem tam zostać i spłonąć razem z nią. Teraz nie mam po co żyć.
Małżonkowie żyli w urągających ludziom warunkach od 15 już lat. Obaj nadużywali alkoholu. Nie mieli wody i prądu. Kiedyś mieli dzieci, ale cała dwunastka została im odebrana. Ostatnie dzieci opieka zabrała małżonkom dziesięć lat temu. Byliśmy wtedy w domku przy ul. Ogrodowej w Malachinie. Życie w tym domu to szkoła przetrwania, codzienna walka o byt.
Pan Mirosław odmówił dziś przyjęcia kluczy do lokum w Czersku, które zaproponowała mu dyrektorka Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. - Nie pójdę do miasta - mówi. - Chcę tu zostać.
Problem w tym, że w Malachinie nie ma już do czego wracać. Chata spłonęła. Ocalała tylko drewniana szopka, gdzie małżonkowie trzymali kury i gęsi. Ocalały też trzy psy, ale jak zauważył pan Mirosław przepadł też ulubiony kot jego żony. - Nie wiem, czemu ona zostawiła tę świeczkę na stole - to kolejne pytanie, które wciąż sobie zadaje. - Zawsze jej mówiłem, by przed pójściem spać, ją gasiła. A jak już, to stawiała ją wyżej, choćby na jakimś słoiku. A teraz była na ławie. Dlaczego ona tak zrobiła? Dlaczego?
Zobacz także: Spłonęła "Chata Skrzata" w Kruszynie pod Bydgoszczą. Nikt nie odniósł obrażeń [zdjęcia]
Mężczyzna przyznaje, że żona nadużywała alkoholu. Ostatnio dostała też silne tabletki. - Mówiła, że są strasznie mocne - opowiada. - To pewnie przez tak to się skończyło. A zawsze mówiła, że przy mnie nigdy nie zginie.
Mężczyzna znalazł tymczasowy dach nad głową u sąsiada Andrzeja Pastwy. Ale to rozwiązanie tymczasowe. - Muszę go cały czas pilnować - opowiada pan Andrzej. - Boję się, że zrobi, jak mówi i się powiesi. Dzisiaj ze Szczecina przyjeżdża jego siostra. Może jakoś do niego przemówi.
Małżonkowie często korzystali z pomocy pana Andrzeja. To do niego chodzili po wodę. - W piątek Mirka też przyszła po wodę - opowiada. - Była jakaś taka wesoła. Widać było, że tego dnia dobrze się czuje. Miała już wypite, ale nie była pijana. Wypiła kawę i poszła. Tak sobie teraz myślę, że ona już chyba coś czuła.
Pastwa mówi, że źle się stało, że pogotowie nie zabrało mężczyzny do szpitala. To byłoby najlepsze rozwiązanie w obecnej sytuacji. Przecież nie wiadomo, czy pogorzelec nie spełni swoich gróźb i nie targnie się na swoje życie. Zdaniem sąsiada służby medyczny zawiodły. To on musiał przyniósł koc, by otulić nim mężczyznę, a lekarz nie zaordynował nawet zastrzyku na uspokojenie.
Ale warto dodać, że pogotowie chciało zabrać mężczyznę do szpitala, ale ten kategorycznie odmówił. - Powinni wziąć go na obserwację, a lekarz przypisał tylko zalecenie wizyty u psychologa - mówi Pastwa.
Tymczasem pan Andrzej opowiada, że czeka tylko na wizytę siostry, a później ...dołączy do żony. Innym razem mówi, że pójdzie do lasu i tam będzie mieszkał. - Wiem, że opieka społeczna kontaktować się będzie ze mną w poniedziałek - mówi Pastwa. - Trzeba przecież zorganizować pogrzeb.
Czytaj e-wydanie »