www.pomorska.pl/aleksandrow<
Więcej informacji z Aleksandrowa Kujawskiego znajdziesz na stronie www.pomorska.pl/aleksandrow
Kup Gazetę Pomorską przez SMS - kliknij
Minęło ponad pięć miesięcy odkąd wierzyciele nieszawskiej spółki spotkali się po raz pierwszy w nieszawskiej gorzelni. Wtedy jeszcze rozmawiał z nimi Krzysztof Chmielewski, przedstawiciel właścicieli firmy i jej wiceprezes. Obiecywał, że Jantur rozliczy się z wierzycielami, mamił inwestorem strategicznym, który miał wejść do firmy z dużą kwotą pieniędzy. Już wtedy mówiło się o ok. 40 mln złotych długów. Ile ich jest naprawdę - nikt dokładnie nie wie, mimo przeprowadzonego audytu przez specjalistki z Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego. Nie ma bowiem pewności, że miały dostęp do wszystkich dokumentów, skoro według ich wyliczeń wierzycieli jest ok. 680, a wedle prokuratora Prokuratury Okręgowej w Bydgoszczy, która prowadzi postępowanie w tej sprawie, ponad 800.
Wśród wierzycieli jest wyraźny podział. Grupa największych próbuje porozumieć się z wierzycielami publiczno-prawnymi, rozłożyć długi na raty i uruchomić produkcję, by spłacić mniejszych wierzycieli-rolników. Ci zaś nie wierzą w powodzenie tego przedsięwzięcia i liczą, że wedle tej koncepcji dostaną pieniądze za kilka lub kilkanaście lat, skoro firma może generować zysk roczny na poziomie 3 mln złotych, a do spłacenia jest ponad 24-milionowy kredyt i co najmniej drugie tyle (wielu twierdzi, że dwa razy tyle) innych długów. Na dodatek majątek firmy jest zastawiony i nie można sprzedać choćby jego części bez zgody banku. Mają też za złe, że duzi wierzyciele porozumiewają się z rodziną Chmielewskich, właścicielami spółki Jantur. Na spotkaniu w Zakrzewie nie ukrywano podejrzeń, że próba uruchomienia firmy ma na celu uratowanie Chmielewskich od odpowiedzialności za to, co się stało.
Zawiązane w lutym Stowarzyszenie Wierzycieli Spółki z o.o. Jantur w Nieszawie nadal nie jest w sądzie zarejestrowane, postępowanie prokuratorskie się ślimaczy (dopiero w ubiegłym tygodniu zabezpieczono dokumenty spółki i jak dotąd nikt z obecnych na zebraniu wierzycieli nie był przesłuchiwany- dop. red.), obiecanej pomocy polityków nie widać, a właściciele firmy, która wiele gospodarstw zaprowadziła na skraj bankructwa, mają się nieźle - jak wynikało z wypowiedzi. To budzi frustrację, niezadowolenie i wątpliwości: iść do sądu, czy nie warto.
- Ja już dwa razy miałem taką sytuację. Raz przerobili mnie odbiorcy tuczników, a drugi raz odbiorcy warzyw. Poszedłem do sądu,. Mam nakazy płatnicze i co z tego? Pieniędzy nie odzyskałem - dzielił się swoimi doświadczeniami Henryk Niemczyk z gm. Koneck. Jan Raszka z gm. Dobre dziwił się:
- Jak chcecie uruchamiać firmę tak zadłużoną? Poręczycie własnym majątkiem? - pytał grupę największych wierzycieli.
- Nie będziemy poręczać naszym majątkiem. Próbujemy negocjować z bankiem. Chcemy, żeby bank pozwolił sprzedać część majątku. Bank czeka na decyzję sądu w sprawie upadłości z postępowaniem naprawczym - tłumaczył Dariusz Podlewski z gm. Brześć Kujawski. Nie jest powiedziane, że na taką formę upadłości sąd się zgodzi, bow sądzie jest też inny wniosek: o zwykłą upadłość, złożony przez jednego z wierzycieli.
Z przewodniczenia stowarzyszeniu wierzycieli zrezygnował Krzysztof Szczupakowski z gm. Bądkowo. Do zarządu wszedł Krzysztof Pieczkowski z gm. Lubanie, zwolennik nagłaśniania sprawy nieszawskiej spółki gdzie się da. Jedną z form ma być protest wierzycieli pod Sejmem. Podczas zebrania rolnicy masowo wpisywali się na listę uczestników tej manifestacji.
Stowarzyszeniem opiekuje się mec. Wiesław Woźniak z Włocławka. Zarząd chce poprosić o pomoc prawną jeszcze innych prawników m.in. z Kujawsko-Pomorskiej Izby Rolniczej. Zamierza też sprawdzić, dlaczego zawiązane w lutym stowarzyszenie wciąż nie ma osobowości prawnej i zapoznać się dokładnie z audytem finansowym.