Coś nam nie wyszło w układaniu tego wygodnego i przyjaznego dla konsumenta (widza, petenta, odbiorcy, kibica) świata. Bo przecież w większości z nas nas odzywa się ów wyrzut sumienia – że ani się zorientowaliśmy, a wyciekł czas. Podczas skakania po kilkuset programach telewizyjnych, podczas przewijania internetowych rolek i podczas pielgrzymek po galeriach handlowych.
We wszechobecnym szumie informacyjnym brakuje momentów na skupienie, na przemyślenie, na uzdrawiającą bezczynność. Jednym – na kontemplację, innym – na modlitwę. A co dopiero na przemyślenie problemów, które stoją przed krajem, kontynentem, światem. Wykasowana została ze słownika współczesnej polszczyzny fraza „nocne Polaków rozmowy”, którą starsi czytelnicy przecież doskonale pamiętają.
W natłoku spraw i przedmiotów chwytamy się więc strzępków informacji, zasłyszanych w biegu opinii, wypowiedzianych przez osoby, których nazwisk nie zapamiętaliśmy. A świat jakoś tam toczy się, toczony przez ludzi, o istnieniu których nie mamy pojęcia.
Taki to był rok – rok biegu. Kolejny, choć szczególny ze względu na wybory. Zaliczyłem w tym roku dziesiątki wyborczych konferencji prasowych, przelały mi się przez uszy propagandowego destylatu. I ledwie raz czy dwa miałem poczucie, że słucham kogoś, kto znalazł czas, aby zatrzymać się w biegu i przemyśleć sprawy, mówić nie tylko na użytek marketingowego przekazu. Wszechobecne było to poczucie, że kandydaci i wybrańcy zwyczajnie nie mają na to czasu. Co gorsza – nie mają czasu samorządowcy, nauczyciele, naukowcy, duchowni. Profesjonalnie (święte słowo dla dzisiejszych czasów!) realizują kolejne projekty w świecie, w którym relacje międzyludzkie coraz bardziej upodabniają się do korporacji. Więc świerzbiło mnie, żeby zapytać dokąd właściwie zmierzamy i po co?
Czy na pewno zmierzamy dobrą drogą, skoro już za ćwierć wieku nasze miasta wypełnione emerytami skurczą się o 1/3? Czy na pewno o czymś nie zapomnieliśmy, skoro do rangi epidemii urósł problem depresji, a odsetek samobójstw stale wzrasta? Czy chodziło nam o świat, którego coraz większa część należy do garstki arcybogaczy? Czy brak jakiejkolwiek europejskiej uczelni w dziesiątce najlepszych powinniśmy uznać za normę?
Wybaczcie ten dziegieć w noworocznym szampanie. Ale kiedy jest lepszy czas na stawianie pytań? I kogo mamy pytać, jeśli nie samych siebie? Sztucznej inteligencji?
