Zaczęło się zaraz na początku. Po podłączeniu do prądu, Zocha radośnie zamigotała kolorowymi ledami przepływającymi w kółko na jej plecach i rączo ruszyła do zdań, ale… zamotała się pod pierwszym fotelem na swojej drodze. Fakt, nie poddała się: próbowała a to w przód, a to w tył albo na bok. W końcu zapiskała żałośnie, a my rzuciliśmy się jej na ratunek odstawiając fotel nogami do góry na łóżko.
Już wtedy powinnam była przewidzieć, że widok krzeseł i foteli „z kołami w górze” będzie mi towarzyszył za każdym razem, kiedy ona ruszy na rejony. No, nie przewidziałam, bo uwierzyłam opisowi, w którym jak byk stało: robot sprzątający sam wyznacza/oznacza teren działania z łatwością omijając przeszkody. Jasne… pod warunkiem, że ich nie ma.
Poszła jednak dalej, z gracją lekko tylko obijając się o listwy przypodłogowe na korytarzu. Kiedy zauważyła swoim jednym okiem (taki domowy Cyklop) otwarte drzwi do innego pokoju, z zapałem doń wjechała. Tak się zapamiętała w robocie, że wykorzystała, iż zostawiłam zbyt szeroką szparę za drzwiami, więc się w nią władowała, a drzwi zatrzasnęła. Najpierw doszło mnie lekkie puk, puk w ramę drzwi, potem kolejne i kolejne. Później było wdzięczne popiskiwanie i koniec pracy, bo się bateria na tych próbach wydostania z zamknięcia, wyładowała. Na szczęście, kiedy tracimy ją z oczu i uszu, daje się odnaleźć dzięki elektronicznej smyczy w aplikacji. Odnaleziona, odniesiona na bazę-matkę, przygotowuje się do dalszych zadań.
Żarłoczna jest. Nie chodzi wcale o prąd, którego potrzebuje do życia ani o kurz, którym powinna się zajadać, ale np. takie kabelek od ładowarki telefonicznej albo firanki z wdziękiem do tej pory układające się na podłodze. Nie ma zmiłuj – nie przepuści, wkręci i zmieli na miazgę. A kiedy wywołują niestrawność – znowu marudzi i piszczy. Odwrotnie niż przy frędzlach, które do niedawna były jeszcze przy dywanie – te skonsumowała z wyraźnym apetytem.

Pozostałe
Czasami głupieje. Dosłownie. Jak wtedy, kiedy stanęła oko w oko z chromowaną ramą narożnika. Przypatrzyła się jej, a właściwie przejrzała jak w lustrze i ruszyła z kopyta, bo uznała, że tam dalej jest teren do ogarnięcia. Walnęła w ramę, że hej! Wycofała się, spięła i znowu ruszyła niczym nasi pod Samosierrą. Bach! Znów trzeba było ją ratować.
W końcu ograniczyliśmy jej obszar działania, żeby się nie zamotała, obijała i zatrzaskiwała, a dywany miały jaką taką szansę na przeżycie. Uff, ogarnięta. To była przedwczesna radość.
Pewnego pięknego dnia usłyszałam od niej: wykryto nowy obszar. Kolumb za trzy grosze się znalazł! Po chwili we wzniosłym milczeniu udała się w kierunku bazy.
Wiem, że nas szpieguje, ostrzegała przed tym nawet amerykańska CIA. W końcu to chińska technologia, a do tego ponoć wcale nie jest takie trudne włamanie się do jej elektronicznego mózgu i wydanie poleceń dalekich od konserwacji powierzchni płaskich. Trzeba z tym żyć. Telefon też szpieguje i podsłuchuje. Płacimy cenę za wykorzystywanie (!) sztucznej inteligencji.
Zocha stała się członkiem naszej rodziny. Irytującym, wymagającym, czasami zaskakującym, bywa, że wzbudzającym politowanie. I tylko kot ma ją w żadnym poszanowaniu, ale wiadomo – koty to dranie.
PS. Imię zawdzięcza ludowej przyśpiewce „Zocha, Zocha izbę zamiatała…”