Ach, gdyby naprawdę samo dochowanie tajemnicy gwarantowało spełnienie marzeń - przemknęło mi przez myśl. I wtedy wiedziałam: właśnie o tym chcę napisać mój siódmy felieton. O tym, że hasło „możesz wszystko” to pułapka. O fałszywym przekonaniu, że wystarczy pracować, chcieć i się nie poddawać, a wszystko się uda. To nie pesymizm, to realizm - taki, który z czasem daje więcej spokoju niż złudna obietnica.
Nie chcę Was rozczarować, ale zapewniam: pewne rzeczy w Waszym życiu
po prostu się nie wydarzą.
Te wszystkie „zrób to przed trzydziestką” czy „5 warunków szczęśliwego życia” to tylko kolejne wersje tej samej narracji: że życie jest w pełni zależne od naszych wyborów. Świat złudnych obietnic istniał już wcześniej, choć miał inne narzędzia. Nie było internetu, był Popcorn, Dziewczyna, Brawo, Świat Młodych - z rubrykami w stylu „Napisz do Kasi”, gdzie Kasia znała odpowiedzi na wszystkie pytania, nie korzystając przy tym z Chata GPT. Dziś królują „bucket listy”, które powinniśmy zrealizować, zanim odejdziemy z tego świata.
Coraz częściej wracam do jednej myśli - że tak samo ważne jak to, co się wydarza, jest to, co się nie wydarza - a właściwie to jak sobie z tym radzimy. Życie jest nie tylko o zdobywaniu ale też o stracie. Tracimy czas. Tracimy zdrowie. Jedni tracą wolność, mając dzieci, a inni tracą możliwość zostania rodzicami. Tracimy iluzje na temat własnych możliwości. Złudzenia szczęśliwego związku. Tracimy lojalność przyjaciół, pracę, zwierzęta, bliskich.
Pamiętam bardzo konkretny moment, kiedy zrozumiałam, że nie wszystko w życiu jest możliwe i że pewne rzeczy po prostu się kończą. W 2009 roku, w Szpitalu na Bielanach, urodziłam Laurę. To był dzień ogromnego szczęścia, którym podzieliłam się z bliskimi. Niedługo później dostałam wiadomość od koleżanki: „Tak się cieszę i zazdroszczę, bo wiem, że ja już nigdy nie będę trzymała swojego noworodka na rękach.” Była mamą dwójki dzieci i wiedziała, że nie może mieć więcej. Jej słowa mocno we mnie zapadły, pokazały, że można przeżywać stratę nie tylko z bólem, ale też z jakąś formą zgody.

Muzotok - Arek Jakubik - Social Media Disco x 5 Deresza
Właśnie do takich doświadczeń wracam, gdy słucham dziś podcastów Marty Niedźwiedzkiej. Mówi w nich o „tabelce na straty” - wewnętrznym rejestrze rzeczy, których nie będzie. Myślę, że każdy taką ma. Ja też mam swoją. Jest w niej m.in. nieidealna relacja, w której kiedyś widziałam równe partnerstwo w opiece nad dziećmi. I choć jesteśmy razem - już ponad 20 lat - to dopiero moment szczerego uznania, że pewne oczekiwania się nie spełnią, pozwolił mi naprawdę ruszyć dalej.
Pogodzenie się z rzeczami niewydarzonymi widzę jako wybór między walką, która często oznacza utknięcie i stratę czasu a zajęciem miejsca w pociągu i cieszeniem się, że jednak jedziemy. Może i bez kilku pięknych walizek, może tylko z bagażem podręcznym ale nadal przed siebie - z pewną lekkością bytu. Nie można mieć wszystkiego. A na pewno nie w jednym momencie. Akceptacja przychodzi przez konfrontację z pustką, a nie przez próbę jej zapełnienia czy unieważnienia.
Nie piszę tego felietonu po to, by Was zasmucić. Piszę, by oddać stracie należne miejsce jako naturalnej części życia. Często złościmy się na świat za to, że odbiera nam możliwości. A przecież utrata jednej ścieżki bywa zaproszeniem do innej. Strata potrafi być drogowskazem - pokazuje, czego naprawdę nam potrzeba, gdy coś tracimy.
Zostawiam Was z intymnym rozważaniem o tym, czego nie będzie.
Nie będzie też zakończenia felietonu.
Będzie pusto - ale czasem właśnie tak wygląda koniec.