Temat koronowirusa zaczyna budzić coraz większe emocje. Z jednej strony pojawiają się jego nowe ogniska epidemii w Europie – głównie we Włoszech i we Francji. Z drugiej – w Chinach podobno w najbliższych dniach ma zostać zamknięty jeden z tymczasowych szpitali, który wzniesiono właśnie z powodu lawinowego wzrostu zakażeń Covid-19. Powód? Zmniejszająca się liczba chorych.
Tymczasem w Polsce temat mikroba zdobywającego kolejne kontynenty i państwa, udało się (to chyba nasza specjalność), a jakże, upolitycznić. Po wysłuchaniu sejmowej debaty na temat tego, jak nie dać się wirusowi, odnieść można nieodparte wrażenie, że trwa u nas polityczna bitwa o mikroba. Jakby to, czyj będzie koronawirus, mogło zaważyć na tym, kto w maju przejmie fotel po Andrzeju Dudzie.
Jasne, trudno odmówić słuszności intencji przedstawicielom opozycji bijących w obóz Zjednoczonej Prawicy, punktującym braki i wszelkiego rodzaju niedostatki w służbie zdrowia. Trudno odmówić tej troski o bezpieczeństwo obywateli, bo włos się jeży na głowie, jeśli pomyśleć, jak zareagujemy, kiedy rzeczywiście wirus dotrze do nas. Bo dotrze na pewno. Przecież sam minister Szumowski zapobiegliwie tak powiedział. Za Odrą epidemiolodzy biją na alarm. Jeden z nich, prof. Christian Drosten z kliniki Charite w berlinie mówi o tym, że zarazić się wirusem może nawet 70 proc. populacji w Niemczech. Wcześniej epidemiolog Gabriel Leung mówił o podobnych szacunkach, tyle że w skali populacji… globu.
A przy Wiejskiej dyskusja o państwie z dykty, o którego istnieniu wiemy co najmniej od 2014 roku (z taśm pana Marka F.), i szermierka na słowa. Premier Morawiecki mówi, że nie ma szczepionki na fake newsy, a szef GIS-u wystrzela: „Jest lek na koronawirusa” tłumacząc, że to „mikstura” z odpowiedzialności i wiedzy. Jak tak dalej pójdzie, to pozostanie już tylko chwycić się, niczym tonący brzytwy, umiarkowanie optymistycznej opinii minister Emilewicz, która w epidemii wirusa z Chin widzi… szansę dla polskich przedsiębiorców.
