Kiedy Adam Jarubas z PSL startował w wyborach prezydenckich opowiadał, że ruch ludowy to „swoisty fenomen socjologiczny i polityczny”.
Całkowicie się z tym zgadzam, choć problem tego „fenomenu” rozumiem zgoła inaczej, aniżeli pan Jarubas. PSL znane jest jako wybitnie prorodzinna partia, zatrudniająca w pierwszej kolejności rodziny i znajomych królika na masową skalę. Widać to szczególnie w samorządach, choć jakość tych „zasobów ludzkich” jest w większości wyjątkowo mierna. Siłą PSL nie jest wiedza i fachowość, lecz wyjątkowa umiejętność ustawienia się, szczególnie w roli koalicjanta rządzącej partii.
Szacuje się, że ta partia obsadziła swoimi ludźmi około 30 tysięcy samorządowych i agencyjnych fuch. Jeśli armia rodzin tych funkcjonariuszy zagłosuje na swoją partię w wyborach, jak nic PSL przekroczy 5-procentowy próg wyborczy. Półtora roku temu „Rzeczpospolita” opublikowała raport kancelarii premiera Donalda Tuska w sprawie porządków w „peeselowskiej” Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Na 3600 pracowników centrali ARiMR 1700 miało... powtarzające się nazwiska, a 206 mieszkało pod tymi samymi adresami.
Dlatego zupełnie nie zdziwiłem się, kiedy wczoraj usłyszałem oświadczenie prezesa partii Janusza Piechocińskiego, wicepremiera zresztą. Otóż ludowy przywódca już tworzy koalicję rządową, która obejmie władzę w listopadzie. Propozycja prezesa i premiera jest prosta jak konstrukcja cepa: PiS wejdzie w koalicję z Platformą i z ludowcami z PSL. A premierem, według prezesa PSL, mógłby zostać niejaki Janusz Piechociński. Wicepremier z PSL.