Że ujawnienie szczegółów z życia prywatnego uchodziło za niesmaczne faux pas? Tak, był taki kraj. Choć dochodziło w tym kraju do ostrych sporów politycznych, pewnych zachowań polityków się nie tolerowało. I pewnych dziennikarskich manier - również. A później? Buchnęła tabloidyzacja i nic już nie było jak wcześniej. Jeśli ktoś wierzył, że istnieją nieprzekraczalne granice, musiał wyzbyć się wiary.
Piszę o tym wszystkim próbując śledzić codzienny wyborczy ping-pong dziennikarzy i polityków - spektakl, którego jedynym celem jest obijanie paletą głowy. Jedna figura retoryczna goni drugą, jedno oskarżenie podąża za kolejnym. Chora psychodrama, jak mówią gimnazjaliści - z dużą dawką raka. Gdzieś zapętlił się ten medialny przekaz. Wielki węzeł powstał pomiędzy słupkiem oglądalności a treścią. Efekt? Wiemy o polityce coraz mniej. Rzeczywista rola władzy ustawodawczej i wykonawczej zakrywana jest obrazkami szczerzących kły politycznych pitbulli. Ogarnia nas medialny szum, który jedynie imituję informację.
Aby zrozumieć, ile w tym prawdy, warto obejrzeć transmisje z komisji sejmowych. Nagle budzimy się w innym świecie. Okazuje się, że nie brakuje w parlamencie ludzi (z różnych frakcji), którzy odwalają kawał dobrej roboty i wiedzą o czym mówią. Wystarczy, że nie ma w pobliżu kamer telewizyjnych, są jedynie te przemysłowe.
Na tegorocznych listach wyborczych brakuje nazwiska Jana Wyrowińskiego, senatora, przyzwoitego człowieka. Nie zawsze się z nim zgadzałem, ale nigdy nie straciłem szacunku. Przed trzema laty w rozmowie z Pomorską Wyrowiński przyznał rozgoryczony, że w takiej polityce nie potrafi się już odnaleźć, i nie chce. Słowa dotrzymał - czapka z głowy. A czy my wszyscy potrafimy wrócić do świata przedtabloidowego?