W ubiegłym roku nasi wybrańcy z PO uchwalili ustawę o pracownikach samorządowych, według której samorządy - nawet wójtowie - mają prawo zatrudniać od trzech do siedmiu... doradców politycznych. To głupota w podręcznikowym wydaniu. PiS twierdzi, że kosztować to może pół miliarda złotych, a zatrudnienie w samorządach wzrośnie o kilkanaście tysięcy osób! W ten sposób w każdym polskim Pcimiu powstaną "gabinety polityczne". Czym się będę zajmowały? Ano - wpływem wojny w Afganistanie na dojność bydła i wójtowskim (burmistrzowskim, prezydenckim) wizerunkiem.
Jarosław Kaczyński zapowiada, że projekt ustawy likwidujący owe "gabinety" złoży jeszcze w tym tygodniu. A ja mam nadzieję, iż marszałek Bronisław Komorowski nie schowa tego cuda na dno najniżej szuflady. Można zrozumieć sens istnienia gabinetu politycznego prezydenta RP, premiera, ministrów ewentualnie wojewodów. Ale po jakie licho administracyjnie mieszać samorządy w politykę, najczęściej zresztą podwórkową? Wójt, burmistrz czy prezydent, wybierani w wolnych wyborach, mają zajmować się wsią, miastem lub gminą, a nie politycznymi bzdetami. Nie muszę dodawać, kto znajdzie zatrudnienie w takim wiejskim lub gminnym gabinecie osobliwości. Będą to kolesie z "naszej klasy".
Platforma jednak wie lepiej. Niejaki Waldy Dzikowski idzie w zaparte i powiada:"Nie chcemy upolitycznienia samorządów. Nie nakładamy przecież obowiązku zatrudniania doradców. Każdy wójt, burmistrz czy prezydent sam zdecyduje, czy są mu potrzebni"...
Dzikowski najwyraźniej nie słyszał o prawach rządzących urzędami. Tam zawsze przyda się dodatkowa para rąk. Do robienia kawy.