To było coś więcej niż sport. Przez dwa dni przebywało w Zakopanem tyle osób, że według różnych źródeł liczby wahają się od 30 do 70 tysięcy. "Zakopianka" była drogą nr 1 w kraju. Pod Krkowią przez dwa dni urzędował prezydent państwa. TVP poświęcała Zakopanemu najwięcej czasu antenowego, a po raz pierwszy w dziejach naszego narciarstwa tak wielkie zawody odbywały się przy sztucznym świetle...
Pod względem sportowym też działy się rzeczy wielkie: Hannavald ustanowił "kosmiczny" rekord Wielkiej Krokwi - 140 m., dwa konkursy skończyły się bezprecedensową - chyba w całej historii skoków - identyczną kolejnością pierwszej czwórki dzień po dniu - Hannavald, Liegl, Małysz, Peterka, zaś sytuacja w klasyfikacji Pucharu Świata właśnie po zawodach w Zakopanem zrobiła się arcyciekawa.
Wiele, bardzo wiele z tego zawdzięczamy jednemu człowiekowi - temu, który od roku nie wygrał żadnego konkursu skoków - Adamowi Małyszowi. I co z tego, że nie wygrywa? Jest wciąż w ścisłej czołówce, która właśnie goniąc Małysza - po jego absolutnej supremacji dwa lata temu - tak gwałtownie podniosła poziom. Bez niego nie byłoby w Zakopanem ani tej rekordowej widowni (tak wspaniale w tym roku kibicującej!), ani tego cudownego spektaklu w świetle ponad tysiąca luxów, może i prezydenta by tam nie było, a kto wie, czy i Hannavald by tak daleko skakał. To Małysz w ostatnich latach tak ich wszystkich zmobilizował - i Polaków, i rywali. Wszyscy (niestety poza kompromitującymi się w Zakopanem innymi polskimi skoczkami) - i ci na rozbiegu, i ci na widowni - stali się lepsi.
Na gorąco
Michał Żurowski
Jeszcze w piątek rano, zapowiedzi przenosin naszej stolicy na dwa dni do Zakopanego, traktowałem jako jeszcze jeden przejaw "Małyszomanii" - narodowej histerii Polaków głodnych sukcesu. Kibicując chłopakowi z Wisły, myślałem: spokojnie, przecież to tylko sport. A jednak... nie!