Nigdy nie miałem zaufania do Kazimierza Marcinkiewicza, stworzonego trzy lata temu przez Jarosława Kaczyńskiego. Były premier IV RP już na początku swojej kadencji stracił w moich oczach prawie wszystko mówiąc o geniuszu swego pryncypała, prezesa PiS. Później było już tylko gorzej, choć "ciemny lud" kupował bez zmrużenia okiem jego sprytne studniówkowe polonezy czy sławetne "yes, yes, yes!" w Brukseli. Dwa lata temu otrzymał nawet nagrodę "Wiktora" w kategorii najpopularniejszy polityk, dorównując sławą samej Dodzie Elektrodzie.
Nic dziwnego, że przewróciło mu się w głowie i upadek z premierowskiego fotela był bardzo bolesny. Powrót Marcinkiewicza na scenę polityczną był równie groteskowy, co początek kariery. Były premier wyznał, że był podsłuchiwany na zlecenie samego prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Twierdził, że wie o tym m.in. od ówczesnego szefa ABW gen. Witolda Marczuka. Kiedy wybuchła polityczna burza (trzeba pamiętać, że prezydent USA stracił stanowisko po aferze podsłuchowej) Kazimierz Marcinkiewicz z dnia na dzień przeistaczał się w przysłowiowego małego Kazia. Kiedy gen. Marczuk zaprzeczy ł słowom Kazia, Kazio jak to on powiedział, że... generał mówi prawdę. Wyszło więc na to, że nie prezydent ukradł mercedesa, lecz ukradziono go prezydentowi. I nie mercedesa, tylko stary rower, ale z ambicjami.
Inna sprawa, że specjalnie nie dziwiłbym się rewelacjom Marcinkiewicza, gdyby poparte były dowodami, a nie babuleniem małego Kazia. Dwuletnia władza PiS przekonała mnie, że bracia Kaczyńscy mają tak niebywałe poczucie misji, iż każdy chwyt jest dozwolony, by wyrwać IV RP z czerwonych łap układu. Rząd Donalda Tuska oczyścił wprawdzie atmosferę podejrzliwości, ale to bodaj jedyny jego sukces od ubiegłorocznych wyborów.