Był dym. "Jedziemy do Warszawy, aby upomnieć się o sprawy najprostsze - pracę, godność" - deklamował wczoraj rankiem w radiu najnowszy przewodniczący Solidarności, pan Śniadek. W tym czasie związkowcy już jechali sznurem zakładowych autobusów. Wzięli ze sobą to, co Solidarność zawsze bierze, gdy idzie na rozmowy z władzą: kije, petardy, butelki i jajka. I taki był ten wczorajszy dialog: petarda dla rządu, kij na policjanta, gaz na manifestantów.
Zadyma.
Rozumiem strach ludzi przed zamykaniem zakładów. Likwidowaniem kopalni, których cały urobek leży miesiącami na hałdach, bo nikt go nie chce kupić. Albo beznadziejnie zadłużonych hut. Nie dziwię się ich rozpaczy, bo te kopalnie i te huty, to praca, pieniądze dla rodziny, szansa na jeszcze jeden jako-tako przeżyty miesiąc. Pojmuję więc i to, że chcą ten swój lęk wykrzyczeć rządowi w twarz - bo komuż innemu? Bankom, światowej koniunkturze, eksportowi, importowi, deficytowemu budżetowi?
Ja nawet rozumiem związkowych funkcjonariuszy - pana Śniadka i jego kolegów - nie mających innej sensownej recepty na te śląskie strachy - tylko te nieszczęsne górnicze petardy i styliska do kilofów. Potrafiących jedynie to, co ten związek umie robić najlepiej: zwozić ludzi do stolicy, żeby w ten sposób przekonać wszystkich zainteresowanych, że Solidarność to siła, z którą trzeba się liczyć i na którą liczyć warto. Może ktoś jeszcze uwierzy.
Taki dym.
Dym opadnie, opadnie adrenalina, farbę z elewacji się zdrapie, chodniki wysprząta, policjantów opatrzy i nikt nie będzie pamiętał, że przeszedł pochód ulicami miasta. Tylko w związkowym rocznym sprawozdaniu znajdzie się punkt: "Stanowczy sprzeciw przeciw polityce rządu..."
Odfajkowano.
