Część z nas ma już swoich faworytów, na których odda głos. Choć - z tego co słyszę - wielu nie pójdzie, bo nie chce po raz kolejny wybierać między dżumą a cholerą.
Jednak te wybory są szczególne. Po jednej stronie mamy kilka naprędce skrzykniętych ruchów - bo przecież nie partii - a po drugiej PO i PiS. Partia Ewy Kopacz ciągnie za sobą bagaż ośmiu lat rządów i sporo nieprzyjemnego aferalnego zapaszku. Natomiast PiS - a ściślej Jarosław Kaczyński - stoi przed swoją ostatnią szansą przejścia do historii tysiącletniej Polski (jestem pewien, że uważa się za pomazańca). Tyle że na karty podręczników trafiają nie tylko bohaterowie.
Gdyby wygrała PO, co jest nieprawdopodobne, mielibyśmy kolejne lata mdłej, zadufanej, galaretowatej władzy weteranów partyjnych pani Kopacz. Natomiast najbardziej, po ewentualnym zwycięstwie PiS, obawiałbym się omal rewolucyjnego wrzenia, które ogarnie kraj. Po ośmiu latach siedzenia w kącie głód władzy i rewanżu musi być ogromny. Ale Polska nie wytrzyma kilku rewolucji jednocześnie: w prawie, budownictwie, wymiarze sprawiedliwości, służbie zdrowia, w mediach państwowych, finansach (słynny bilion zł prezesa), w polityce zagranicznej, wobec Unii Europejskiej, w służbach specjalnych, a przede wszystkim zmian w konstytucji.
Prawda jest taka, że to niedzielne wybory zaważą na naszej przyszłości jak żadne od 26 lat. Dlatego gorąco namawiam, by do końca tygodnia słuchać, oglądać i czytać co nam oferują przynajmniej dwie największe partie.
Zerknijmy też na kompetencje kandydatów, na ich życiorysy, bo ja nie wierzę, by dobrym politykiem został ktoś, piosenkarz, bankowiec, sędziwy poseł albo BMW - bierny, mierny, ale wierny. A tych jest najwięcej.