Od czasu ukraińskiej pomarańczowej rewolucji Moskwa dawała nam wyraźnie do zrozumienia, że jesteśmy jej wrogiem. Nie chciała też pogodzić się z myślą, że - jak mawiano w ZSRR - "kurica nie ptica, Polsza nie zagranica". Oliwy do ognia dolali bracia Kaczyńscy dziwiąc się, że Moskwa nie chce uznać nas za regionalne mocarstwo. Na domiar wszystkiego Sikorski podpisał jeszcze z ekipą niezrównoważonego George'a W. Busha nieszczęsną umowę o budowie w Polsce tarczy antyrakietowej. Rosjanie rewanżowali się ostentacyjnym lekceważeniem Polski i kuriozalnymi decyzjami prokuratury wojskowej, wedle której mord Katyński nie był ludobójstwem.
Dobrze się więc stało, że wczorajsze rozmowy ministra Sikorskiego z Ławrowem w Moskwie włączyły pomarańczowe światło i teraz poczekajmy na zielone. Ostatnie lata bowiem w sąsiedzkich stosunkach nie przysłużyły się ani Moskwie, ani tym bardziej Warszawie. Putin przekonał się, iż miejsce Polski w Unii Europejskiej wcale nie jest tak marginalne, jakby tego chciał. My natomiast zaczynamy godzić się z myślą, że wielkiego sąsiada się nie wybiera, tylko po prostu ma. I trzeba wyciągnąć z tego jak najwięcej korzyści gospodarczych i politycznych. W 2008 roku obroty między Polską i Rosją wyniosły prawie 30 miliardów dolarów - nic dziwnego, że Rosja jest drugim partnerem handlowym Polski. Nie za sprawą mocarstwowych demonstracji i paranoicznego przekonania, że jesteśmy silni pod parasolem USA, tylko dzięki wzajemnym kontaktom.
Ucieszyły mnie też zapowiedzi wzmożenia kontaktów kulturalnych i wymiany młodzieży. Rosyjska kultura jest zbyt wspaniała, by zamieniać ją na idiotyczne teleturnieje i ogłupiające amerykańskie filmy.