Dziś wstyd się przyznać do dyplomu z socjologii. Socjologię skończyć można nawet na Kaszubsko-Pomorskiej Szkole Wyższej w Wejherowie (to jeden z dwóch kierunków na tej uczelni, drugim jest ekonomia).
A pomyśleć, że początek polskiej transformacji był obiecujący dla szkół wyższych. Powstało kilka uczelni z wielkimi ambicjami. Wielu naukowców z entuzjazmem witało to otwarcie na świat.
Do czasu. Ściślej mówiąc, do czasu, gdy politycy dostrzegli, że generując miejsca na uczelniach wyższych można skutecznie zaniżać współczynniki bezrobocia. I równać do “światowych norm”. Taśma z dyplomami ruszyła, wypluwając tysiące pedagogów, socjologów, ekonomistów, kulturoznawców, europoznawców. Niektóre prywatne uczelnie obsiadły prawdziwe mafie przebrane w togi. Biznes kręci się do dziś. Czy wiecie państwo, że niebawem większość polskich habilitowanych pedagogów będzie miała dyplom wydany przez jedną słowacką uczelnię?
Nie chcę twierdzić, że to przedłużone liceum odbyło się ze szkodą dla młodych. Odbyło się ze szkodą dla nauki. Najpierw zdewaluowały się dyplomy magisterskie, później doktoraty aż w końcu nawet członkowie rady wydziału mojej macierzystej uczelni podnieśli ręce w głosowaniu, czyniąc habilitowanym pewnego włocławskiego pseudonaukowca. “Coś się skończyło” - przeszło mi wówczas przez głowę. I rzeczywiście się skończyło. Niedawno kilka wielkich światowych korporacji ogłosiło, że podczas rekrutacji pracowników nie będzie pytało o dyplom uczelni. Może takiego otrzeźwienia nam trzeba.