- Na badanie do szpitala zakaźnego skierował mnie mój lekarz rodzinny, który podejrzewał groźną chorobę - zdradza nam pani Anna, pacjentka bydgoskiej Polikliniki. - Już sama myśl o tym, że rzeczywiście mogę być chora, dostatecznie mnie przeraziła i przygnębiła. Ale tego, co usłyszałam tutaj, nigdy bym się nie spodziewała.
Na dzień dobry
A pierwsze co usłyszała pani Anna, to pytanie o to, kto w razie jej zgonu odbierze wszystkie dokumenty.
- To był dla mnie szok - przyznaje pani Anna. - Jak w ogóle tak można? Rozpłakałam się... Obok stał mój mąż, nie umiałam nawet go o to zapytać. No bo jak?
Dla formalności
Jak wyjaśnia Małgorzata Pawłowska, zastępca dyrektora ds. lecznictwa Wojewódzkiego Szpitala Obserwacyjno-Zakaźnego w Bydgoszczy, takie są procedury. A pani Anna nie była jedyną pacjentką, która musiała na to nieszczęśliwe pytanie odpowiedzieć.
- Tę panią na pewno najpierw zapytano o dane personalne, a dopiero później zadano jej to, jak twierdzi, nieprzyjemne pytanie. Jednak takie są procedury wynikające z rozporządzenia ministra zdrowia - dodaje dr Pawłowska. - Pacjent musi wskazać osobę, która w razie jego śmierci, będzie upoważniona do wglądu w dokumenty dotyczące leczenia. Podobnie dzieje się w innych szpitalach. To nic niezwykłego. Nikt z nas nie życzy przecież źle żadnemu z pacjentów, wręcz przeciwnie. Życzylibyśmy sobie, aby w naszym szpitalu każdy szybko wyzdrowiał.
Rozporządzenie rozporządzeniem, ale czy można tak brutalnie zabijać w chorym nadzieję? Z drugiej strony, pytanie jest uzasadnione. Zawsze jednak można zapytać w sposób delikatny i nie "na dzień dobry"...