W wieku szczenięcym wydawało mi się, że coś tam kumam i wygrałem nawet wiele wyścigów kapslem z napisem „Szozda”. Ale później było już tylko gorzej. Do sportu trzeba było zaopatrzyć się w dodatkowy bon edukacyjny. Pół biedy „wał” w wykonaniu Kozakiewicza, ale jak tu dzieciak ma pojąć pijackie wejście na lotnisku bramkarza Młynarczyka, któremu skądinąd z odsieczą ruszył niejaki Zbigniew Boniek. Trzeba było zrozumieć dlaczego panie z enerdowskiej drużyny gola wąsy, a nie zarost pod pachami i dlaczego Lance Armstrong pedałuje jak motocyklista.
Coraz dziwniejszy robił się ten sport, ale na szczęście gdy piłką nożną zawładnęli fryzjerzy, byłem już dużym chłopcem i przestałem się dziwić. No i poszło dalej – okazało się, że na nartach najlepiej suną astmatycy, a żeby wygrywać w Formule 1 trzeba zainwestować w zawodowych szpiegów. Teraz już wiem, że najważniejszym kryterium w sportowych plebiscytach jest liczba śledzących konto na Instagramie, a nawet w szachach kantują na potęgę.
Na dodatek człowiek musi poznawać nowe dyscypliny i nowe reguły, żeby wyjaśniać świat szczawiowi: Dlaczego te panie robią sobie kotlety z twarzy na ringu? Dlaczego tym panom płacą za za kopanie leżących?
No i sprawa najważniejsza - Tarpan Mrocza. Jak dziecku wyjaśnić, że Polak dostał medal olimpijski? To znaczy – że dostał po 9 latach od olimpiady, choć zajął na niej 9 miejsce. Bo to, że sześciu zawodników z lepszym wynikiem było na koksie, nawet w dziecięcej wyobraźni się nie pomieści. A jeszcze trzeba młodemu wyklarować, że ten sam polski mistrz tez szuflował koks, tyle że cztery lata później, na igrzyskach w Rio (ponoć do witaminek mu dosypali). Ech… z dwojga złego niech już bachor ogląda współczesne wersje bajek Disneya.
