Mam nadzieję, że znajdzie się kiedyś jakaś międzynarodowa komisja śledcza, która tych operatorów różdżki pociągnie do odpowiedzialności za sianie estetycznego niepokoju. Za to, że po dwóch latach człowiek nie może już kupić modelu butów, w którym było tak mu wygodnie i oprawek, w którymi się zżył.
Miasta mają tak samo jak ludzie. Ktoś stuknie różdżką w Ottawie, a 10 lat później będą się głowić w Sieradzu komu by tu jeszcze postawić pamiątkową ławeczkę. Różdżka muśnie chodnik w San Francisco, a dekady później przy targowisku z Miłobądzu wmurują pierwszą płytę pod Aleję Gwiazd.
Ostatnio rozhulała się nowa moda (którą zaliczyły już Gdańsk i Bydgoszcz, a teraz łyknął Toruń) na nadawanie patronatów tramwajom. Za kilka lat wystroi się w nią pewnie Zakopane, oznaczając nazwiskami bohaterów wagoniki na Gubałówkę, a gdy dedykacje zyskają już nawet węglarki w Turowie, pojawi się nowy trend.
Na szczęście, żeby dostać się na listę odznaczonych tramwajem, trzeba już nie żyć. Bo to przecież sytuacja dość kłopotliwa np. dla Lecha Wałęsy, gdy jakieś psisko obsikuje port lotniczy jego imienia. Za to Grzegorzowi Ciechowskiemu czy Tony’emu Halikowi informacja o tym, że się wykoleili, już tak bardzo doskwierać nie będzie.
Z tym nazewnictwem wiąże się zresztą ciekawa gradacja. Swoje imiona mają mosty, tunele i wiadukty, ale oczyszczalnie ścieków i parkingi podziemne skazane są póki co na bezimienność. Może i dobrze, że jest taki zasób rezerwowy, bo na uhonorowanie czeka jeszcze sam założyciel Torunia - Hermann von Salza, a w przyszłości - Leszek Balcerowicz, Bogusław Linda, Aleksander Wolszczan czy Organek. Również w wyżej podpisanym tli się promyk nadziei, że go po śmierci uczynią patronem magistrackiego dziurkacza.
