Dzień w dzień pod resztkami muru berlińskiego kłębią się turyści. Wpatrują się w niego z powagą. Niektórzy nie kryją łez. Widać zadumę nad tym, co musieli przeżyć ludzie rozdzieleni przez okrutny system.
Byłam tam z dwoma 11-latkami, dla których berliński mur to jedynie kolorowa atrakcja. - A co w tym strasznego mieszkać po jednej stronie muru? Dlaczego ludzie tego nie chcieli? - pytali zdumieni chłopcy.
Warto było poszukać w głowie odpowiedzi na te pytania, żeby odświeżyć ból radzieckiej okupacji.
Aktualnym przykładem dla dzieci jest Ukraina, gdzie zabór wolności następuje za pośrednictwem innych instrumentów niż wysoki mur, jednak skutek będzie ten sam: zagłada praw człowieka z decyzji bezczelnych i zachłannych polityków.
Przeczytaj również: Wykonaliśmy skok. Historyczny. Nasza ocena po 10 latach
Berliński mur ma nam przypominać o tym, że wobec władzy trzeba mieć zasadę ograniczonego zaufania, a jej wybór to odpowiedzialne zadanie, do którego powinniśmy się poczuwać wszyscy.
Dzięki murowi łatwiej też docenić wolność, którą możemy się cieszyć od 1989 roku, bo dziś często na nią psioczymy. Nie doceniamy tego, że różnice między nami a Berlinem są coraz mniej widoczne. Że możemy tam jechać na majowy weekend, że instrukcje w niemieckich hotelach pisane są także po polsku, że z Bydgoszczy do stolicy Niemiec docieramy w kilka godzin, bo możemy pędzić po wygodnej autostradzie, że nie ma granicy między Polską a Zachodem i nikt nie mówi nam, jak mamy wyglądać, co jeść i jakim językiem się posługiwać.
Ukoronowaniem tej wolności było dla mnie niedowierzanie dzieci, że świat może być taki straszny, jak wtedy, gdy w murze nie było przerw, a wieżyczek strażników nie zdobiły barwne graffiti, lecz krew ludzi rozstrzelanych za to, że chcieli żyć tak, jak dziś my żyjemy.
Czytaj e-wydanie »