Pamiętam czasy, gdy litr oleju napędowego można było kupić za 3,50 zł. I nie sięgam tu wcale do zamierzchłej przeszłości. Od tych pięknych chwil spędzanych na stacjach benzynowych dzielą mnie zaledwie 3 lata.
Przeczytaj także:W samo południe: Dokopią nam nowymi podatkami
Potem przyszło mi zmierzyć się z magiczną "4 za litr". Nam "dieselowcom" było lżej. Najpierw przeklinali ci, którzy poili swe pojazdy benzyną.
Długo opieraliśmy się przed zdobyciem kolejnego szczytu - "5 za litr". Potem poszło już jak z górki.
Wreszcie możemy być z siebie dumni. Płacimy za paliwo tyle, ile płaci prawdziwy Europejczyk, a więc prawie "6 za litr". Przynajmniej w czymś dogoniliśmy Europę. I tylko dlaczego z tego powodu radość mnie nie rozpiera?
Z wypiekami na twarzy śledzę relacje z protestów moich towarzyszy w niedoli. "Nie spoczniemy, póki benzyna znów nie będzie kosztowała 4 złote" - krzyczą w sieci. A ja, choć z natury wierzący, w ten cud jakoś uwierzyć nie mogę.
- Chyba przesiądę się na rower - rzuciłem raz, niby żartem. Jakoś nikogo to nie rozśmieszyło. A przecież dziennie przemierzam minimum 70 kilometrów.
Jeden ze znajomych wyliczył szybko, że trasę tę pokonam w 2 godziny. Zrzucę zbędne kilogramy, a przy tym nie wydam ani grosza na kosztowne treningi, siłownie, baseny i korty. Same plusy.
Warto w tym miejscu zaznaczyć, że rower można kupić już za trzy tankowania.
To co, przesiadamy się?
Czytaj e-wydanie »