- W stylu gry najlepszych drużyn świata dostrzegł Pan nowe trendy?
- Jak już wspomniałem wcześniej, gra jest coraz szybsza. Zwłaszcza porównując nasze mecze z Kijowa widać dużą różnicę. Nawet gdyby jakimś cudem udało nam się awansować do elity, to nie ma szans, żeby przy naszym potencjale i możliwościach zawodników utrzymać się tam na dłużej.
- Nie widać jednak szans, żeby pojawiało się tych dobrych zawodników więcej.
-To jest duży problem. Polaków nie chcą w mocnych ligach, już nie mówię o NHL, ale choćby niższej amerykańskiej lidze AHL, w Niemczech, Szwajcarii czy Austrii. Nasi hokeiści nie są przygotowani na taką walkę, bo rodzima liga nie wymaga od nich wielkiego wysiłku. Brakuje nam wyraźnie kontaktu z wielkim światem. Jeszcze kilka lat temu jeździłem z juniorami Stoczniowca do Szwecji i chłopcy sami wiedzieli, ile muszą jeszcze pracować. Teraz nikogo na to nie stać. Musimy zacząć od najniższego poziomu, skoncentrować się na budowaniu lodowisk, popularyzacji dyscypliny i kształceniu trenerów. Zobaczmy, ile drużyn juniorskich walczy o medale mistrzostw Polski, w tym sezonie w finale grało pięć. Potrzeba byłoby 30 zespołów na wysokim poziomie, żeby w przyszłości była z tego pociecha. Jeżeli zaczniemy nad tym pracować, to najwcześniej za dziesięć lat możemy oczekiwać efektów. Gdyby udało się wcześniej, to znaczy, że nie znam się na hokeju.
- Zaskoczyły Pana wyniki w mistrzostwach świata?
- Potwierdziła się solidność skandynawskich drużyn. W przypadku Rosji brakowało kolektywu i odpowiedniej atmosfery, którą mieli z kolei Czesi. Na pewno poważny problem mają Słowacy, bo po raz kolejny ponieśli klęskę. Co więcej, ich młodzieżowe reprezentacje radzą sobie jeszcze gorzej, 18-latkowie spadli do I Dywizji. To wymaga poważnych analiz.
Cała rozmowa z toruńskim szkoleniowcem w piątkowym wydaniu Gazety Pomorskiej.