Prokuratorzy zsyłani na banicję nawet 400 km od miejsca zamieszkania i sędziowie, którym zabrania się orzekać, bo nadepnęli władzy na odcisk, to obrazki medialne jak z czasów minionej epoki restrykcji politycznych. Efekt mrożący, zniechęcający innych do aktywności publicznej. Taki sam, jak pomysł, aby nie można było odwołać się od przyjęcia mandatu. Rzadko komu będzie się chciało iść do sądu, a już tym bardziej protestować na ulicy.
Czytaj także: Pandemia wyzwoliła w nas pokłady dobra. Nie zostawiamy potrzebujących samym sobie
Tłumaczenia resortu, że zsyłka prokuratorów jest podyktowana koniecznością wzmocnienia małych oddziałów w Polsce, gdzie koledzy sobie nie radzą, nie przekonuje. Wokół tych małych oddziałów są przecież duże prokuratury, które dysponują wciąż mocną kadrą. Zsyłani są zresztą ci, których władza nie lubi, bo nie potrafią trzymać języka za zębami. I krytykują. Jak choćby to, że sprawy w sądach wcale nie są rozpatrywane szybciej niż za poprzedniej władzy, a przecież miało być inaczej.
Albo chcą dociec, jak prokurator warszawska, która musi teraz dojeżdżać do Śremu, co się stało ze zmarnowanymi 68 mln zł, które Jacek Sasin wydał na koszt przygotowania wyborów, a te nie odbyły się 10 maja. Takie dociekania władza traktuje jak policzek, złośliwość i utrudnianie rządzenia. A przecież, gdyby była w opozycji, robiłaby dokładnie tak samo, jak ci, którzy teraz wychwytują nieprawidłowości, patrzą władzy na ręce. Uciszanie niewygodnych, co staje się później medialną sensacją, tylko rządowi szkodzi. Obnaża wszystkie te cechy, których Polacy nie lubią: kumoterstwo, kolesiostwo, nadużywanie stanowisk, pokazywanie, że silniejszemu, temu, kto ma władzę i pieniądze, można więcej. Fakt, że to najbardziej znienawidzone przywary, których rodacy nie darują pokazują najnowsze sondaże. PiS-owi przybywa członków, ale spada popularność. Cenę płacą ci politycy, którym ufać już się nie da.
