Na niebie leniwie błąkały się obłoczki, rtęć w termometrze dotarła do 27 kreski. Sielanka ostatniego dnia lipca. A tu w radiu słyszę prognozę pogody: w całym kraju zachmurzenie, opady... Ki diabeł?! Nie wróciłam jeszcze z urlopu i nadal jestem w słonecznej Grecji czy jednak coś się redaktorowi pospołu z synoptykiem pomieszało? Wyjaśnienie dały wieczorne dzienniki telewizyjne, które pokazywały obrazy z... Warszawy zalanej deszczem, po której młodzi i bardzo młodzi maszerowali z mapami śladem swoich rówieśników sprzed 66 lat.
Jeśli pada w stolicy, to znaczy, że w całym kraju nie ma prawa świecić słońce. To takie magiczne myślenie o sobie, jako emanacji całej krainy między Odrą a Bugiem. To widać nie tylko w komunikatach pogodowych. Z jakim oporem do czołówek informacyjnych przedostają się newsy spoza miasta stołecznego. Mam wrażenie, że "warszawiacy" z poboru chcą często za wszelką cenę udowodnić rację swojej migracji z Torunia, Bydgoszczy, Inowrocławia czy Włocławka. Choćby tym, że jeśli czegoś nie ma w Warszawie, to nie ma tego nigdzie. Tymczasem życie toczy się poza tym miastem swoim rytmem, często łagodniejszym, bardziej ludzkim. Bo u nas częściej świeci słońce, choć stamtąd go nie widać.