Zobacz wideo: Szczepienia w szkołach wciąż za mało popularne
Jeden z Czytelników opisał swoją sytuację. Przełożony metodycznie, przez kilka lat robił wszystko, by zohydzić mu pracę w urzędzie miasta. Ciągle zapraszał go „na dywanik”, czepiał się każdej drobnostki, używał argumentów ad personam, rzadko miał uwagi merytoryczne. Mężczyzna w końcu sam odszedł z pracy, ale dopiero psychoterapia sprawiła, że zdecydował się na to, nie widząc możliwości wygrania z dyrektorem wydziału... kultury. Nie poszedł do prawnika.
Bardzo poruszający list dostałam od innej Czytelniczki, która pisze: „Mój mobbing w urzędzie miasta miał miejsce 21 lat temu, a ciągle jeszcze pamiętam. Ale myślę, że poza mną już o tym nikt nie pamięta. Nawet mobberka. Ale ciekawa sprawa. Będąc ławnikiem w wydziale rodzinnym sądu okręgowego byłam świadkiem rozwodu syna mojej mobberki (doprowadziła do usunięcia mnie z urzędu - musiałam zwolnić się na własną prośbę). Jej syna w innym zakładzie pracy spotkało to samo, co mnie od niej. Stracił pracę, zdrowie wysiadło, próby samobójcze, na koniec żona wystąpiła o rozwód. Nie wiem, jak to się skończyło, ale przynajmniej mobberka przypomniała sobie tamtą sytuacje sprzed trzynastu lat, kiedy nasze spojrzenia spotkały się”.
Jakiś czas temu rozmawiałam o mobbingu z socjolożką dr Adrianą Bartnik. Powiedziała mi, że mobbing jest jednym z najgroźniejszych zjawisk w miejscu pracy. Społeczeństwo obywatelskie to nie ludzie zastraszeni czy zmobbingowani. Polacy lubią być zarządzani familiarnie. Lubimy mieć dobrą atmosferę w pracy. Mit, że pracy nie przenosi się do domu jest wykwitem obłędu na poziomie witkiewiczowskim. Praca z życiem osobistym zawsze się przenika. W sytuacji podejrzenia mobbingu, dr Bartnik zaleca więc współpracę ze środowiskiem eksperckim, bo nikt z nas nie zna się na wszystkim. Chorego zęba sami nie wyleczymy, potrzebujemy dentysty. A mobbing jest jak chory ząb.
