https://pomorska.pl
reklama
MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Koszyczek cioci Marysi - komentuje redaktor naczelna Alicja Polewska

Alicja Polewska
PIOTR KRZYŻANOWSKI
Miałam ciocię Marysię. Właściwie to nie była moja ciocia, tylko mojego męża, ale kiedy weszłam do rodziny, została moją ciocią. Rozstawiała rodzinę po kątach, a że nie miała swoich dzieci, wszystkie siostrzenice i bratankowie to były jej dzieci. Z czasem do tego grona dochodziliśmy my, wżeniając się w familię.

Początkowo mnie lekko przerażała, kiedy pytała: Co nażyliście ostatnio? Patrzyłam w popłochu, a mój małżonek spokojnie odpowiadał: A kupiliśmy nowe poduszki, ciocia popatrzy. Podchodziła do kanapy, podnosiła i oceniała fachowym okiem: Oj, tutaj to gorącą igłą szyli. Daj, poprawię, tak nie może być. I zabierała do siebie, gdzie królowała maszyna do szycia przywieziona „z domu”. Ten dom był daleko. W Lidzie. I dlatego ciocia mówiła – dla mnie – trochę dziwnie; mieszała polski z białoruskim, trochę w tym było litewskiego, może ukraiński, a i jakieś słowo w jidysz się mogło przytrafić. Bo ciocia Marysia mówiła „po naszemu”.

Na święta i rodzinne zjazdy piekła sernik, a każdy, kto się połasił, musiał chwalić pod niebiosa. W innym przypadku - robiło jej się tak smutno, że aż żal było patrzeć. Co roku czekała, żeby któryś z bratanków przytargał do jej pokoju (w mieszkaniu, w którym wraz z innymi repatriantami zamieszkała na chwilę 40 lat wcześniej) prawdziwą choinkę. Jak dziecko cieszyła się ubierając ją bańkami z rodzinnych stron, podśpiewywała przy tym kolędy na swoją nutę.

Najważniejsza jednak była Wielka Sobota i koszyczek. Wiklinowy, wymoszczony siankiem i wykrochmaloną na blachę białą serwetką, wypakowany jajkami na twardo barwionymi w łupinach cebuli i wyglansowanymi olejem, z plasterkami szynki, kawałkiem białej i cukrowym barankiem. Musiał być też zielony bukszpan i niebieskie kwiatuszki cebulicy syberyjskiej. Ciocia Marysia z tym koszyczkiem stawała w pierwszym rzędzie przed ołtarzem u Piotra i Pawła pośród dzieci, a że niewiele je przewyższała, to traktowały ją jak swoją. Następnego dnia święcone było dzielone na małe kawałeczki i każdy, kto zasiadał do wielkanocnego śniadania, był obdarowywany cząstką koszyczka.

Mieszkałyśmy przez całe studia we cztery w jednym pokoju. Potem rozjechałyśmy się, utrzymując sporadyczny kontakt, ale kiedy minęło 30 lat od magisterki, któraś rzuciła: najwyższy czas na spotkanie. No ale gdzie? Ja w Bydgoszczy, jedna – pod wschodnią granicą, dwie - nad morzem. Wyszło, że najłatwiej będzie nam spotkać się we… Lwowie. Z Bydgoszczy akurat zaczynały się regularne loty. Dziewczyny dojechały więc do mnie i we trzy wsiadłyśmy do samolotu. Czwarta miała dotrzeć pociągiem z Przemyśla. Czas - weekend po Wielkanocy. Naszej.

Wylądowałyśmy nad ranem. Jadąc taksówką z lotniska, zobaczyłyśmy kolejki przed cerkwiami. Stali starzy i młodzi, stali przez cały dzień. Siąpił wiosenny deszczyk, wchodzili do środka i po chwili wychodzili zadumani ze spuszczonymi głowami. W sobotę było nadspodziewanie ciepło i słonecznie. Lwów jest jak leciwa dama w lekko nadgryzionej przez mole etoli, która na dłoniach ma poprzecierane miejscami koronkowe rękawiczki, a na palcach zakurzonym blaskiem migoczą resztki rodowej biżuterii. Rzuca czar.

Na Prospekcie Swobody, między pomnikiem Mickiewicza a Operą, trwał jarmark wielkanocny. Snułyśmy się między straganami, na których pyszniły się bajecznie kolorowe pisanki, koszule i bluzki z wyszywanką. Pachniał kwas chlebowy. Pierwszy zwrócił naszą uwagę chłopak z koszem wiklinowym, z którym u nas chodzi się na zakupy na targ albo na grzyby. Było na bogato: pęta kiełbasy, bochen chleba, osełka masła, gromnica. Chłopak wszedł do cerkwi. Za chwilę zobaczyłam rodzinę z dwójką małych dzieci – ojciec w pięknej wyszywance i spodniach wyprasowanych w kant taszczył równie bogaty kosz. I tamta kobieta też. I dziewczyna z wiankiem z barwnych kwiatów na głowie także.

Drzwi do cerkwi są jak brama do skazki. Było tłoczno. Kosze stały na posadzce, ludzie trzymali w dłoniach zapalone świece, pachniało kadzidło, snuł się śpiew diaka, piesnopienija.

Na straganie leżały obrusy, serwety, serwetki. Nie mogłam się zdecydować. Wybrałam z jajkiem haftowanym niebiesko – żółtymi krzyżykami i delikatną mereżką. Kładę ją na naszym koszyczku ze święconką.

Ta joj, nie masz jak Lwów. Khrystos voskres.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty
* Najniższa cena z ostatnich 30 dniMateriały promocyjne partnera
Wróć na pomorska.pl Gazeta Pomorska