Początkowo mnie lekko przerażała, kiedy pytała: Co nażyliście ostatnio? Patrzyłam w popłochu, a mój małżonek spokojnie odpowiadał: A kupiliśmy nowe poduszki, ciocia popatrzy. Podchodziła do kanapy, podnosiła i oceniała fachowym okiem: Oj, tutaj to gorącą igłą szyli. Daj, poprawię, tak nie może być. I zabierała do siebie, gdzie królowała maszyna do szycia przywieziona „z domu”. Ten dom był daleko. W Lidzie. I dlatego ciocia mówiła – dla mnie – trochę dziwnie; mieszała polski z białoruskim, trochę w tym było litewskiego, może ukraiński, a i jakieś słowo w jidysz się mogło przytrafić. Bo ciocia Marysia mówiła „po naszemu”.
Na święta i rodzinne zjazdy piekła sernik, a każdy, kto się połasił, musiał chwalić pod niebiosa. W innym przypadku - robiło jej się tak smutno, że aż żal było patrzeć. Co roku czekała, żeby któryś z bratanków przytargał do jej pokoju (w mieszkaniu, w którym wraz z innymi repatriantami zamieszkała na chwilę 40 lat wcześniej) prawdziwą choinkę. Jak dziecko cieszyła się ubierając ją bańkami z rodzinnych stron, podśpiewywała przy tym kolędy na swoją nutę.
Najważniejsza jednak była Wielka Sobota i koszyczek. Wiklinowy, wymoszczony siankiem i wykrochmaloną na blachę białą serwetką, wypakowany jajkami na twardo barwionymi w łupinach cebuli i wyglansowanymi olejem, z plasterkami szynki, kawałkiem białej i cukrowym barankiem. Musiał być też zielony bukszpan i niebieskie kwiatuszki cebulicy syberyjskiej. Ciocia Marysia z tym koszyczkiem stawała w pierwszym rzędzie przed ołtarzem u Piotra i Pawła pośród dzieci, a że niewiele je przewyższała, to traktowały ją jak swoją. Następnego dnia święcone było dzielone na małe kawałeczki i każdy, kto zasiadał do wielkanocnego śniadania, był obdarowywany cząstką koszyczka.
Mieszkałyśmy przez całe studia we cztery w jednym pokoju. Potem rozjechałyśmy się, utrzymując sporadyczny kontakt, ale kiedy minęło 30 lat od magisterki, któraś rzuciła: najwyższy czas na spotkanie. No ale gdzie? Ja w Bydgoszczy, jedna – pod wschodnią granicą, dwie - nad morzem. Wyszło, że najłatwiej będzie nam spotkać się we… Lwowie. Z Bydgoszczy akurat zaczynały się regularne loty. Dziewczyny dojechały więc do mnie i we trzy wsiadłyśmy do samolotu. Czwarta miała dotrzeć pociągiem z Przemyśla. Czas - weekend po Wielkanocy. Naszej.
Wylądowałyśmy nad ranem. Jadąc taksówką z lotniska, zobaczyłyśmy kolejki przed cerkwiami. Stali starzy i młodzi, stali przez cały dzień. Siąpił wiosenny deszczyk, wchodzili do środka i po chwili wychodzili zadumani ze spuszczonymi głowami. W sobotę było nadspodziewanie ciepło i słonecznie. Lwów jest jak leciwa dama w lekko nadgryzionej przez mole etoli, która na dłoniach ma poprzecierane miejscami koronkowe rękawiczki, a na palcach zakurzonym blaskiem migoczą resztki rodowej biżuterii. Rzuca czar.
Na Prospekcie Swobody, między pomnikiem Mickiewicza a Operą, trwał jarmark wielkanocny. Snułyśmy się między straganami, na których pyszniły się bajecznie kolorowe pisanki, koszule i bluzki z wyszywanką. Pachniał kwas chlebowy. Pierwszy zwrócił naszą uwagę chłopak z koszem wiklinowym, z którym u nas chodzi się na zakupy na targ albo na grzyby. Było na bogato: pęta kiełbasy, bochen chleba, osełka masła, gromnica. Chłopak wszedł do cerkwi. Za chwilę zobaczyłam rodzinę z dwójką małych dzieci – ojciec w pięknej wyszywance i spodniach wyprasowanych w kant taszczył równie bogaty kosz. I tamta kobieta też. I dziewczyna z wiankiem z barwnych kwiatów na głowie także.
Drzwi do cerkwi są jak brama do skazki. Było tłoczno. Kosze stały na posadzce, ludzie trzymali w dłoniach zapalone świece, pachniało kadzidło, snuł się śpiew diaka, piesnopienija.
Na straganie leżały obrusy, serwety, serwetki. Nie mogłam się zdecydować. Wybrałam z jajkiem haftowanym niebiesko – żółtymi krzyżykami i delikatną mereżką. Kładę ją na naszym koszyczku ze święconką.
Ta joj, nie masz jak Lwów. Khrystos voskres.
