Dlaczego pisze Pani dla dzieci?
Mam talent do pisania dla dzieci i zawsze chciałam dla nich pisać. Mam co prawda na swoim koncie też książki dla dorosłych, które napisałam ze swoją przyjaciółka Jagną Kaczanowską. To jest seria „Ogród Zuzanny”, składający się z kilku tomów. Obie najbardziej lubimy pierwszy z nich. Była to duża przygoda i przyjemność. Jednak tym, co jest moim powołaniem i daje najwięcej spełnienia są książki dla dzieci. Nie pyta się artysty, dlaczego został rzeźbiarzem, a nie malarzem. To jest tego rodzaju wybór – po prostu do tego mam talent.
Jak ocenia Pani rolę bajki we współczesnym wychowaniu dziecka?
Tutaj nie stawiałabym żadnych granic czasowych. Opowieść zawsze była polem poszerzania doświadczenia. Nie musimy wszystkiego przeżyć osobiście, żeby wiedzieć, jak daną sytuację obsługiwać. To jest pierwsza funkcja bajki – nauczyć świata. Nie trzeba dać się pożreć wilkowi, żeby wiedzieć, że w niektórych sytuacjach należy wykazać wielką ostrożność i nie ufać bezgranicznie, bo dana osoba może okazać się wilkiem.
Druga funkcja jest typowo terapeutyczna. Jeżeli sami nosimy w sobie jakieś smutki i słuchamy o smutkach w bajce, to pozwoli to przekierować te ciężkie uczucia na opowieść, wyrzucić je na zewnątrz i w pewien sposób przerobić, a ostatecznie uzyskać wewnętrzny spokój i harmonię.
Trzecia funkcja nie zmienia się od początku istnienia bajki. To radość, zabawa i walory estetyczne, obcowanie ze sztuką, uwrażliwianie na piękno słowa czy obrazu, który się tworzy w głowie. Uważam, że można by jeszcze wymyśleć tych funkcji znacznie więcej, ale położyłabym nacisk na to, że to nie jest domena współczesności. Istnieje tak dawno, jak człowiek mały i duży. Zajmuje bardzo ważne miejsce w życiu.
Obecnie Braciom Grimm, a nawet Andersenowi zarzuca się, że ich baśnie zawierają dużo okrucieństwa. Teraz opowieści dla dzieci są łagodniejsze…
Myślę, że to podejście się zmienia. Po dekadach cenzurowania baśni jednak powraca się do oryginalnych treści. Separowanie dzieci od trudnych treści nie oznacza, że nie spotkają ich w życiu. Jeśli nie będą mogły przećwiczyć pewnych sytuacji w baśni, to zadziała na ich niekorzyść. Jesteśmy też niekonsekwentni. Najpierw cenzurujemy treści, które docierają do naszych dzieci, a potem pozwalamy im grać w gry komputerowe, gdzie krew się leje, a pourywane nogi śmigają. Jest to takie widzenie kanałowe, które nie obejmuje całego obrazka. Nie chodzi o to, by nie poruszać tych trudnych spraw, nawet śmierci czy pewnego okrucieństwa. Należy jednak opowiadać o tym w sposób dostosowany do wrażliwości i mentalności dziecka. Uważam, że o każdej rzeczy, nawet najstraszniejszej, można z dzieckiem rozmawiać, ale używając odpowiednich słów i obrazów, które nie ukrzywdzą bardziej niż sam trudny fakt.
Zatem bajka pomaga w najtrudniejszych momentach w życiu?
Tak, bo jest również sposobem na przerobienie trudnych, traumatycznych sytuacji. Nie czuję się autorką bajek psychoterapeutycznych, ale zdarza mi się poruszać różne ważne tematy. Jedną książkę napisałam o śmierci, zaraz po śmierci mojego męża siedem lat temu. To była książka pt. „Pan Stanisław odlatuje”. Napisałam ją w taki sposób, w jaki ja sama wyobrażam sobie odchodzenie, śmierć i to co jest dalej. W tej opowieści pozostawiłam też mnóstwo wolnych miejsc, aby człowiek, który będzie ją czytał sobie lub drugiemu małemu człowiekowi, wypełnił ją w pewnym sensie własną treścią. Wiem, że przynajmniej w życiu kilku osób ta książka taką rolę odegrała.
Jakie problemy porusza Pani w swoich książkach?
Czasem sięgam po takie tematy, które poruszają problemy społeczne. W jednej z książek o przygodach kur pt. „Hip, hip, kura!” zajęłam się sprawą obecności telefonu komórkowego w życiu człowieka. Sama chodzę z „komórką” w garści. Starałam się pokazać różne pułapki i przypomnieć do czego najbardziej służy telefon. Wiem, że ta książka się spodobała. Otrzymała Nagrodę Żółtej Ciżemki oraz zwyciężyła w Plebiscycie Blogerów Lokomotywa. Najwidoczniej trafiła w dobrym moment i zapotrzebowanie odbiorców.
Z kolei czwarty tom jest o chowie klatkowym. Kiedyś z ust znajomego usłyszałam stwierdzenie, że porządny człowiek takich jaj nie jada. Ciężko jest to sformułować w książce, bo ludzie podczas zakupów kierują się najczęściej względami finansowymi. Jednak swojego dobrostanu nie można budować na okrucieństwie, na krzywdzie nawet tak banalnego zwierzęcia jak kura. Nie wolno tego robić. Można by powiedzieć, że temat bardziej na gazetowa publicystykę niż na książkę dla dzieci. Jakoś mi się to jednak udało. Decydujący jest zatem nie temat, a forma.
Podczas lektury Pani książek dorośli również świetnie się bawią. Jak Pani to robi?
Pisząc, sama się dobrze bawię i staram się czerpać z tego przyjemność. Jestem osobą dorosłą i liczę, że po drugiej stronie siedzi też taki dorosły o podobnym poczuciu humoru, który zaśmieje się w tych samych momentach, co ja. Fajnie jest czytać dzieciom takie książki, które nas nie zanudzą na śmierć. Mam nadzieję, że mi się to udaje.
Zdradzi Pani, jaki ma system pracy? Narzuca sobie Pani jakiś reżim twórczy?
Od dziesięciu lat piszę systematycznie. Poza spotkaniami z czytelnikami jest to moja jedyna praca. Przez długi czas udawało mi się ten reżim narzucić, ale w tej chwili tych zajęć i obowiązków jest tak dużo, że w moje życie wkradł się chaos. Staram się wrócić do takiego uporządkowania, że piszę od siódmej rano do godziny trzynastej. Póki co mi się to nie udaje, bo mam zbyt wiele wyjazdów. W tej chwili pracuję w sposób bardzo nierytmiczny. Nie jest to dobre, bo lepiej mi się pisało, gdy wszystko miałam uporządkowane. Potrafiłam sobie założyć, że piszę dwa rozdziały po siedem tysięcy znaków i ja to realizowałam. To było krótko po tym, jak rzuciłam pracę w gazetach, gdzie trzeba sobie narzucać pewien reżim i rytm, bo inaczej dojdzie do katastrofy. Nie podam zatem złotej recepty na uporządkowanie, bo właśnie walczę z chaosem.
Jak to się stało, że została Pani właścicielką drewnianej chaty w Krainie Otwartych Okiennic?
Kupiłam go w czasie, kiedy trzeba było podzielić mieszkanie po zmarłym tacie. Brat kupił sobie mieszkanko, a ja wymarzoną chatkę na Podlasiu. Wyglądało to w ten sposób, że wracałam z gimnastyki do domu, siadłam na przystanku autobusowym, gdyż nie miałam wtedy jeszcze prawa jazdy. Zrobiłam je dopiero na pięćdziesiąte urodziny. Czekając na autobus, oglądałam domy na sprzedaż. Każdy ma swoją rozrywkę, a moją jest śledzenie ogłoszeń z ofertami sprzedaży różnych siedlisk. Tego dnia znalazłam dom, który wyglądał jak spełnienie marzeń. Jeszcze pokazałam go mojej córce, a ona stwierdziła, że to miejsce wygląda jak miasteczko wróżek – kolorowe domki, snycerka wokół okien, piękna roślinność dookoła. Zaczęłam liczyć w głowie, bo nie miałam jeszcze wszystkich pieniędzy ze sprzedaży mieszkania, i wyszło mi, że to może się udać. Zadzwoniłam do właściciela z pytaniem, czy może poczekać trzy miesiące na zapłatę. Gdy się zgodził, poprosiłam koleżankę, która zna się na domach, by tam ze mną pojechała. Nie chciałam przecież kupić jakiegoś zagrzybionego i przeżartego przez robaki domu. On był jednak perfekcyjny! Na dodatek wypełniony sprzętami sprzed pięćdziesięciu lat. Taka chatka zatrzymana w czasie. Dałam zaliczkę, spisaliśmy umowę cywilnoprawną na kartce wyrwanej z zeszytu.
Wkrótce po tym wybuchła pandemia, a ja zaczęłam się bać, że nie wiadomo, co się stanie za chwilę, a ja materialne osiągnięcie życia moich rodziców puszczam pod wpływem takiego impulsu. Wówczas zwróciłam się do Pana Boga, by rzucił mi chociaż połowę kłody pod nogi, jeśli jest to głupi pomysł. Przysięgam, że trudniej czasami kupić kilogram ziemniaków niż mi poszło z tym domem.
Ma Pani swoją ulubioną bajkę z dzieciństwa?
Zdecydowanie są to baśnie Italo Calvino. Jest tam opowieść o pięknej dziewczynie, która czekała na ukochanego. Gdy dowiedziała się, że chce ją zabić ulepiła swoją zamienniczkę z ciasta i wypełniła bitą śmietaną. Gdy ją dźgnął nożem, trysnęła ta bita śmietana i on zapłakał, że taka słodka jest krew jego ukochanej. Wtedy ona wyskoczyła z ukrycia i, jak to w bajkach, żyli długo i szczęśliwie. Jako dziewczynka byłam tymi baśniami zachwycona, a jako dorosła kobieta kupiłam nowe wydanie „Baśni włoskich” Italo Calvino. Tam jest mnóstwo fantastycznego poczucia humoru. Jeśli chodzi o książkę, to „Bracia Lwie Serce” Astrid Lindgren. Gdy czytałam ją swoim dzieciom, zawsze płakałam.
Cieszyła się Pani, gdy „Niesamowite przygody dziesięciu skarpetek” weszły do kanonu lektur szkolnych?
Byłam przede wszystkim bardzo zaskoczona, bo one prawie natychmiast trafiły do kanonu lektur. Cieszę się z tego bardzo, bo w pewnym sensie otwiera mi to drogę do moich czytelników. Jeśli dziecko zna nazwisko pisarza, a książka mu się spodobała, to jest większe prawdopodobieństwo, że sięgnie po następne. Żadna z moich kolejnych książek nie osiągnęła aż takiej popularności, jak opowieści o skarpetkach, których nakład w sumie przekroczył już milion egzemplarzy. Nie wiem dlaczego bardziej się podobają niż „Babcocha” czy „Kury z grubej rury”, które są tak samo fajne, a może i fajniejsze. Przyjmuję to z pokorą. Na początku mnie to bardzo deprymowało, bo do tej pory wydałam osiemdziesiąt pięć książek. Różne myśli mnie nachodziły, potem to przemyślałam i doszłam do wniosku, że przecież rzadko się zdarza, by czytelnicy znali wszystkie książki danego pisarza. Znają jedną, dwie, a pozostałe są dla tych najwierniejszych. Nie muszę się obawiać, że nie znajdę wydawcy, bo w tej chwili jest tak, że nie jestem w stanie sprostać wszystkim życzeniom wydawców. Czuję się spełnioną pisarką.
Wobec tego, czego Pani życzyć?
Więcej harmonii w życiu. Zawsze mi się pisało lekko i łatwo mogłam się skoncentrować. Odkąd weszłam w fazę klimakterium, wszystko się zmieniło. Pisanie stało się koszmarem. Tego czytelnik nie widzi, bo to tak samo śmiesznie i lekko wychodzi na końcu. Jednak co ja się namęczę, by skupić się na pracy, to jest po prostu katastrofa. O tym się nie mówi, ale moje koleżanki po piórze, które są w podobnym wieku mają tak samo. Z tego się właśnie bierze ten cały chaos. Mam taką fazę w życiu, że jest mi trochę trudniej. Czekam aż przejdzie!
Dziękuję za rozmowę!
