Zgodnie z moimi przewidywaniami wybory do Parlamentu Europejskiego zamieniają się w groteskowe targowisko. Za czasów PRL upychanie w różnych regionach kraju ważnych kandydatów Komitetu Centralnego PZPR nazywało się przywożeniem ludzi w teczkach albo spadochroniarstwem. Mija 20 lat wolnej Polski, a nasze partie wykonują te same małpie ruchy, byle tylko ich kandydat dostał się na pierwsze miejsce listy. Nieważne gdzie - ważne, że swój, najlepiej z warszawskiej centrali, bo przecież tam zawsze wiedzą najlepiej. Stąd też pomysł wojewódzkiej Socjaldemokracji Polskiej, by Marek Borowski kandydował do PE z Kujaw. W odpowiedzi Prawo i Sprawiedliwość rzuciło na nasz odcinek Pawła Ksawerego Zalewskiego, też z Warszawy.
Oczywiście wiem, że Parlament Europejski nie decyduje o drodze ekspresowej Bydgoszcz - Toruń, czy pogłowiu trzody w Złotnikach. Ale podstawą dzisiejszej cywilizacji jest informacja, szczególnie na temat funduszy europejskich, sposobach ich zdobywania czy po prostu o nowych przepisach. Ktoś, kto zna region z Wikipedii będzie te informacje przekazywał głównie swoim, a nie prowincjuszom.
Tylko Kościół docenia znaczenie informacji i bawi się w Wielkiego Brata. Ks. katecheta gdańskiego liceum donosi pisemnie proboszczom, którzy uczniowie... nie chodzą na religię. Rzekomo "jest to niezbędne do wykonywania statutowych zadań Kościoła". Wolne żarty, gdyby ów ksiądz dobrodziej tworzył listy u c z ę s z c z a j ą c y c h na lekcje religii - wówczas wszystko byłoby w porządku. Natomiast sporządzanie jakichkolwiek do "kapowników" z nazwiskami niewierzących jest tylko dowodem arogancji i buty.